Mariusz Urbanek: Tyrmand traktował komunizm jako osobistą obrazę

Tyrmand był zbuntowany wobec rzeczywistości, każdej rzeczywistości. Pozostawał w sporze z dominującymi ideologiami, był w konflikcie z nosicielami jedynej racji, odrzucającymi myślenie inne niż ich własne. W tym sensie to nie on się zmienił, kiedy przyjechał do Ameryki, tylko zmieniał się świat wokół niego - mówi Mariusz Urbanek, autor biografii „Zły Tyrmand".

Publikacja: 25.09.2020 18:00

Leopold Tyrmand (1920-1985) był nie tylko pisarzem i publicystą (w tym m.in. „Rzeczpospolitej”), ale

Leopold Tyrmand (1920-1985) był nie tylko pisarzem i publicystą (w tym m.in. „Rzeczpospolitej”), ale też popularyzatorem jazzu. W 1958 r. był konferansjerem na festiwalu „Jazz 58” w warszawskim klubie Stodoła

Foto: Fotonova

Plus Minus: Trwa rok Leopolda Tyrmanda. Czy z rozmów, które pan przeprowadził z jego 70 znajomymi, które zaowocowały wznowioną właśnie biografią „Zły Tyrmand", wyłania się literat czy raczej publicysta?

Był świetnym i przenikliwym publicystą. Ale jego ambicje literackie były większe niż talent. Powieści Tyrmanda raczej nie wejdą do kanonu literatury polskiej XX wieku. Ani najlepszy moim zdaniem, autobiograficzny „Filip", ani powieść z kluczem, czyli „Życie towarzyskie i uczuciowe", do której klucz dawno został zgubiony, ani wreszcie legendarny „Zły", bo on też przecież nie dlatego przeszedł do legendy, że był świetnie napisany. Natomiast nie mam wątpliwości, że przejdą do historii książki i teksty polityczne Tyrmanda: „Dziennik 1954", dla którego konkurencją mogą być tylko „Piękni dwudziestoletni" Marka Hłaski, ale też pamflety „Fryzury Mieczysława F. Rakowskiego" czy „Zapiski dyletanta". Bo nie wystarczy nienawidzić ustroju, trzeba jeszcze zobaczyć w tym wielki temat.

Wielu jednak zachwycało się jego twórczością literacką, choćby Witold Gombrowicz czy Tadeusz Konwicki.

Tak, Gombrowicz zachwycił się twórczością Tyrmanda, „Zły" bardzo spodobał się też Tadeuszowi Konwickiemu. A Maria Dąbrowska, która najwyraźniej zazdrościła Tyrmandowi umiejętności pisania, i krzywiła się, że „Zły" to szmirowaty melodramat, przyznała jednocześnie, że nie mogła się od tej powieści oderwać. Takich opinii było więcej.

Z kolei Józef Hen określił jego powieść „Zły" jako infantylną. Skąd tyle kontrowersji wokół twórczości i postaci Tyrmanda?

Także Jarosław Iwaszkiewicz uważał „Złego" za współczesną „Trędowatą" i chodziło mu raczej o styl niż treść, która przecież z „Trędowatą" nic wspólnego nie ma. Z kolei Andrzej Kijowski napisał, że owszem – Balzac, ale Balzac dla gówniarzy. Moim zdaniem „Zły" jest bardzo sprawnie napisaną powieścią popularną, gdzie przeniesiono westernowe postaci do rzeczywistości poststalinowskiej Warszawy. Tytułowy Zły to przecież nie kto inny, tylko nawrócony rewolwerowiec, który zostaje szeryfem i broni swojego miasteczka przed bandytami. Wielki sukces tej książki polegał głównie na tym, że Tyrmand opisał Warszawę, której oficjalnie nie było. Warszawę prostytutek, gangsterów, czarnego rynku. Takie opowieści ewentualnie pojawiały się jako absolutny margines społeczeństwa budującego socjalizm i demonstrującego przyjaźń ze Związkiem Sowieckim i okazującego wdzięczność za wybudowanie Pałacu imienia Józefa Stalina. Ale już te wtręty literackie, owe inwokacje do warszawskich redakcji, bram, bruku, nawet do warszawskiego kurzu brzmią dzisiaj pretensjonalnie. I obawiam się, że tak samo brzmiały wówczas. Ale większość autorów mających za sobą po kilkadziesiąt książek nie jest w stanie przez całe życie wzbudzić tylu kontrowersji i zebrać tyle skrajnych opinii, co Tyrmand tą jedną powieścią.

Czy był dysydentem, czy tylko chciał nim być? Niektórzy pana rozmówcy, m.in. redakcyjny kolega Tyrmanda z Wilna Remigiusz Szczęsny, przekonują, że Tyrmand był w młodości zwolennikiem komunizmu i Związku Sowieckiego.

Tyrmand był konsekwentnym przeciwnikiem ustroju zaprowadzonego w Polsce po 1945 roku. Kontestował go na wszystkich dostępnych polach. Odmawiając płacenia kontrybucji oraz serwitutów na rzecz władzy komunistycznej, patronując narodzinom jazzu w Polsce, demonstrując niezgodę na glajchszaltujący wszystko i wszystkich socjalizm, w którym z rewolucji zostało wyłącznie drobnomieszczaństwo. Nie zmienia tego fakt, że w 1940 roku, w zajętym przez Rosjan Wilnie, współpracował z polskojęzyczną „Prawdą Komsomolską" i napisał trochę tekstów, które dziś mogą razić krytyków, przekonanych, że byliby bohaterami zawsze i niezależnie od okoliczności, tylko nigdy nie mieli okazji tego udowodnić. Nie można zapomnieć, że Tyrmand był w Wilnie młodym, dwudziestoletnim Żydem, uciekającym na wschód z Warszawy, którą za chwilę mieli zająć hitlerowcy, bo jeszcze wtedy wydawało się, że to zdecydowanie lepszy wybór. Tak postąpiło tysiące ludzi, którzy znaleźli się wtedy w Wilnie i we Lwowie.

Było w nim jednak wiele sprzeczności. Na przykład w Polsce obnosił się jako ostentacyjny katolik, a w USA przeszedł na judaizm.

Nie podejmuję się oceniać religijnych zawirowań w życiu Tyrmanda. Faktem jest, że urodził się w rodzinie żydowskiej, przed wojną odbył bar micwę, po wojnie ochrzcił się – ojcem chrzestnym był Stefan Kisielewski – a w USA wrócił do judaizmu. W stalinowskiej Polsce demonstracyjny katolicyzm był wyborem nie tylko religijnym, ale także politycznym, bo komunistyczna władza zwalczała Kościół. Stąd ten demonstracyjny krzyżyk, który nosił. „Dziennik 1954" zaczyna się zdaniem „Rano raz jeszcze ukorzyłem się przed Bogiem", które brzmi szczerze, choć w wielu innych deklaracjach Tyrmanda pobrzmiewa pozerstwo. Jego konwersja na judaizm była zaskoczeniem dla wielu ludzi, którzy go znali, ale rachunki z Bogiem są rzeczą najbardziej intymną i najtrudniej poddającą się ocenom. Religijność Tyrmanda przynosiła mu wyłącznie kłopoty, co każe myśleć, że była szczera.

Wspomniał pan o pozerstwie. To powtarza się we wspomnieniach wielu ludzi – opinia człowieka sztucznego, podszytego fałszem.

Pewnie dlatego, że był mocno upozowany, ale to niekoniecznie musiało oznaczać pozerstwo. Warto to odróżnić. Bohdan Tomaszewski powiedział o nim: „Nie był Clarkiem Gable'em ani Garym Cooperem, ale całe życie starał się postępować tak, jakby był jednym z tych wysokich, wspaniałych chłopców z Montany". Czyli to jednak nie tylko poza, ale też próba dorównania jakiemuś ideałowi. Krzysztof Teodor Toeplitz z kolei, przez wiele lat znajomy Tyrmanda, przez pewien okres być może nawet ktoś bliższy niż znajomy, powiedział mi, że Tyrmand całe życie pisał jeden utwór zatytułowany „Tyrmand". Wymyślił siebie i dopasowywał ten obraz do zmieniających się okoliczności. Mówił o sobie: „Jestem bokseł (nie wymawiał „r"), pijak i dziwkarz". Czy był bokserem, to raczej problematyczne, nosił okulary, był niski i raczej słaby, choć jego druga żona Barbara Hoff twierdzi, że potrafił się bić. Także pijakiem był umiarkowanym, a dziwkarzem nie większym niż wszyscy. Ale Tyrmand umiał smacznie o tym wszystkim opowiadać. Wiedział, że w powszechnej świadomości zapisuje się to, co jest dobrze opowiedziane i prawda historyczna nie jest temu w stanie przeszkodzić.

Czy był zakompleksiony, czy raczej megalomański i egocentryczny?

Na podstawie wszystkich opowieści, jakie udało mi się o Tyrmandzie zebrać, jestem przekonany, że nie był to brat łata, porywający wszystkich do szampańskiej zabawy jak np. Roman Polański w tamtym czasie. Nie był to też wycofany, skromny, zakompleksiony człowiek. Bo gdyby był, nie byłby Tyrmandem. Maryna Kobzdejowa, która była świadkiem na ślubie Tyrmanda i Barbary Hoff, powiedziała, że jego stosunek do świata był obsesyjny – „Ja i wilki". Dlatego wolał atakować pierwszy, zanim zostanie zaatakowany. Myślę, że to było uzasadnione jego przeżyciami wojennymi i pochodzeniem, które mu wypominano – w gmachu YMCA (budynek międzynarodowej organizacji młodzieży chrześcijańskiej przy ul. Marii Konopnickiej 6 w Warszawie, który w PRL stał się centrum kulturalnym – red.), gdzie pisarz mieszkał, krążyła anegdota, jak to po meczu koszykówki ktoś pod prysznicem zwrócił mu uwagę: „Lolek, albo zdejmij z szyi ten krzyżyk, albo nałóż kąpielówki". Bo Tyrmand był obrzezany. Zdzisław Sierpiński, człowiek, który oddał pierwsze strzały w powstaniu warszawskim, twierdził, że Tyrmand przez całe życie żałował, że nie bił się w powstaniu – bo to była w Warszawie legenda, której nie był w stanie nadrobić. Czy był egocentryczny? No był. Czy mógł nie być? Moim zdaniem nie mógł – to warunek twórczości.

A skąd wzięła się jego miłość do jazzu?

Jazz był amerykański, a więc z definicji antysocjalistyczny. Był zakazany w radiu, tępiony w salach koncertowych, a więc wart promowania. Skoro sama władza była dość głupia, żeby muzykę czarnoskórych niewolników pracujących na plantacjach uznać za wrogą, to Tyrmand wykorzystał tę głupotę. Zakochał się w jazzie podczas roku studiów w Paryżu, a po wojnie to była już tylko tego konsekwencja. To on uczynił z jazzu antysystemowy sztandar, nawet trochę wbrew samym jazzmanom, którzy po prostu chcieli grać ukochaną muzykę, bez oglądania się na ustrój, a władza tępiąc ich, na siłę robiła z nich wrogów. W 1955 roku, organizując jeszcze półlegalne jam sessions, Tyrmand zaczynał jedną z takich sesji: – Gdy w okhesie jazzowych katakumb walczyliśmy z władzą... – i dalej już nie musiał nic mówić, bo przerywała mu burza oklasków.

A jak było z jego powodzeniem u kobiet: faktycznie je miał czy tylko się przechwalał?

O tym, że się przechwalał, mówią mężczyźni, a o powodzeniu przekonują kobiety. I w tej sprawie to jednak one są bardziej wiarygodne. To powodzenie nie opierało się jednak na jakichś szczególnych przewagach erotycznych. Kobiety wspominają raczej, że potrafił być czuły, opiekuńczy, delikatny, dowcipny, a przecież uwodzi się słowami, a nie rozmiarem bicepsa. Rysia, o której w „Dzienniku" napisał, że była jedyną kobieta, którą naprawdę kochał i z którą chciałby mieć dziecko, opowiadała, że potrafił ją przekonać nawet do chodzenia na mecze bokserskie, choć boksu nie lubiła. Agnieszka Osiecka powiedziała mi: „Bo wy, faceci, robicie kariery, zajmujecie się polityką, gracie na giełdzie, a Leopold potrafił słuchać". Inna z kobiet stwierdziła, że Leopold był typem mężczyzny, do którego przychodzi się wypłakać w chusteczkę, a on w dodatku tę chusteczkę ma. Rzecz jasna nie był wolny od słabostek właściwych mężczyznom, to dlatego Bogna w „Dzienniku 1954" ma 16 lat, choć w rzeczywistości miała prawie 19. Sławę polskiego Nabokowa trzeba było po prostu lekko podrasować.

Ale Bogna, „lolitka", piękna maturzystka, którą Tyrmand uczył języka polskiego i historii, i z którą romansował, nie wspomina go ciepło. Nie uważa go nawet za przyjaciela. Mimo iż poświęcił jej w „Dzienniku" wiele pięknych słów, stwierdziła, że Tyrmand zadbał tam tylko o własny obraz.

Bogna to jedna z trzech najpiękniejszych kobiecych postaci polskiej literatury, obok Izabeli Łęckiej i Oleńki Billewiczówny, ale nie zapominajmy, że to tylko obraz stworzony przez Tyrmanda. Naprawdę relacja między nimi była belferska: on był guru, ona miała słuchać i pięknie wyglądać, żeby wszyscy mu zazdrościli. Pisał tak: „Bogna, demon bezmyślności i egoizmu (...) jest arcytworem przyrody". Został jej kochankiem, zapewne dużo jej dał, otworzył oczy na świat, ale chyba równie wiele jej zabrał. Ona była nastolatką, to miał być dla niej romantyczny czas wchodzenia w życie, tymczasem dostała dwa razy starszego kochanka-despotę. Charakterystyczny jest opis u Tyrmanda pewnej prywatki, na którą zaprosiła go Bogna, żeby się nim pochwalić. Z dumą opisywał, jak pognębił jej kolegów z klasy, dając popis boogie-woogie. Napisał potem, że to On, Tyrmand, uosabia ich ideały życia.

Jak było z jego elegancją? Ubierał się starannie, z dbałością o szczegóły czy raczej śmiesznie?

Tyrmand był przede wszystkim elegancki. Łatka bikiniarza, którą mu przyszyli niektórzy ludzie, nawet ci, którzy go w tamtym czasie znali, jest krzywdząca. Bikiniarstwo, bardzo konkretny sposób zachowania się i ubierania, Tyrmandowi było obce. Winne są te kolorowe skarpetki, które rzeczywiście nosił, choć nie były aż tak krzykliwe, jak głosi legenda. Bo kolorowe skarpetki nosili i bikiniarze, i Tyrmand, z tym że bikiniarze mieli oprócz tego buty na słoninie, wąskie spodnie, włosy zaczesane w kaczy kuper i krawat z palmami rosnącymi na atolu Bikini, gdzie Amerykanie dokonali próbnego wybuchu bomby atomowej, więc Bikini było antyradzieckie. A Tyrmand oprócz kolorowych skarpetek miał dobre buty, eleganckie spodnie, wełnianą marynarkę i kołnierzyk, taki jaki w ostatnim filmie nosił Fred Astaire, który słynny warszawski krawiec pan Daszkiewicz uszył mu, odcinając dół koszuli i wstawiając w to miejsce łatę, bo przecież i tak nie widać. „Welwetowe spodnie, zamszowa kamizelka, angielska koszula, bardzo młodzieńczy, fularowy krawat, juchtowe półbuty i białe wełniane skarpetki" – tak opisał swój wygląd podczas potańcówki w domu rodziców Bogny. Czytając jego zachwyty nad ubraniami, można wręcz pomyśleć, że to niemęskie, ale dla Tyrmanda to była obrona przed szarzyzną i bylejakością bierutowskiej Polski, którymi czuł się zwyczajnie obrażony.

Gdzie był bardziej sobą: w Polsce czy w Ameryce?

To fałszywa alternatywa. Tyrmand był zbuntowany wobec rzeczywistości, każdej rzeczywistości. Pozostawał w sporze z dominującymi ideologiami, był w nieustannym konflikcie z nosicielami jedynej racji, odrzucającymi myślenie inne niż ich własne. W tym sensie to nie on się zmienił, kiedy przyjechał do Ameryki, tylko zmieniał się świat wokół niego. W komunistycznej Polsce był w sporze z komunistami, bo to oni go obrażali swoją ideologiczną zawziętością i ciasnotą umysłową. Kiedy przyjechał do Ameryki, waszyngtońskie i nowojorskie elity skręcały właśnie w lewo – to był czas dzieci kwiatów, Woodstock, protestów przeciwko wojnie w Wietnamie – a Tyrmand nagle zaczynał bronić Ameryki z westernów, które wielbił, przed Amerykanami. To był przekaz następujący: „Jesteście idiotami, jeśli myślicie, że żyjecie w obozie koncentracyjnym. Owszem, obozy istnieją, ale tam, skąd ja przyjechałem". Oni jednak nie chcieli mu uwierzyć. Tak jak nie wierzono mu w latach stalinowskich w Polsce, kiedy mówił, że można żyć, nie idąc na kompromisy z komunistami. Gdy tylu ludzi godziło się na to, tylko po to, żeby dostać paszport i pojechać do Paryża.

W takim razie w jakiej rzeczywistości Tyrmand był bardziej szczęśliwy, a tym samym mniej zbuntowany – w ukochanej Warszawie czy za oceanem?

Poziomu jego szczęścia nie podejmuję się ocenić. W Ameryce miał żonę, dwójkę dzieci, którymi mógł cieszyć się tylko cztery lata, ale kochał je bardzo. Uzyskał stabilizację, ale musiał zrezygnować z pozycji, jaką miał w Warszawie – dziś powiedzielibyśmy celebryty, gwiazdy, człowieka, o którym rozpisują się portale plotkarskie. To była zmiana ogromna. A bunt? On, będąc wicedyrektorem konserwatywnego Instytutu w Rockford, wydając dwa niszowe pisma, raczej nie praktykował już buntu, tylko dawał świadectwo pewnego sposobu myślenia. Chronił ideę, która wtedy była słabo obecna.

Publicysta i krytyk filmowy Zygmunt Kałużyński powiedział, że Tyrmand nie był żadnym autorytetem i że po latach dorobiono mu legendę, na którą nie zasłużył, a popyt na niego rośnie tylko dlatego, że był obsesyjnym antykomunistą.

Kałużyński mógł tak powiedzieć, ale wątpię, żeby naprawdę tak myślał. Miał zresztą prawo Tyrmanda znienawidzić, po tym jak przeczytał o sobie w „Dzienniku", że jest mocno zbudowanym brunetem o twarzy rozradowanego szympansa. Ale paradoksalnie w tym, co powiedział Kałużyński, jest ziarno prawdy – na Tyrmanda antykomunistę jest popyt dziś nawet bardziej niż 28 lat temu, kiedy usłyszałem to od Kałużyńskiego. Dowodem było ogłoszenie przez poprzedni jeszcze Senat roku 2020 Rokiem Tyrmanda. Uzasadnienie buduje wizerunek Tyrmanda jako integralnego antykomunisty, tego, „który wiedział". Wykorzystując legendę Tyrmanda z okresu „Dziennika 1954" i „Złego", promuje się Tyrmanda z okresu amerykańskiego. Moim zdaniem ze szkodą dla wielobarwności jego wizerunku.

—rozmawiała Teresa Kaczorowska

Mariusz Urbanek (ur. w 1960 r.) jest autorem od lat specjalizującym się w biografiach. Napisał m.in. „Kisielewskich" (2006), „Waldorffa. Ostatniego barona Peerelu" (2008), „Broniewskiego. Miłość, wódkę i politykę" (2011), „Brzechwę. Nie dla dzieci" (2013) i „Tuwima. Wylęknionego bluźniercę" (2013)

Plus Minus: Trwa rok Leopolda Tyrmanda. Czy z rozmów, które pan przeprowadził z jego 70 znajomymi, które zaowocowały wznowioną właśnie biografią „Zły Tyrmand", wyłania się literat czy raczej publicysta?

Był świetnym i przenikliwym publicystą. Ale jego ambicje literackie były większe niż talent. Powieści Tyrmanda raczej nie wejdą do kanonu literatury polskiej XX wieku. Ani najlepszy moim zdaniem, autobiograficzny „Filip", ani powieść z kluczem, czyli „Życie towarzyskie i uczuciowe", do której klucz dawno został zgubiony, ani wreszcie legendarny „Zły", bo on też przecież nie dlatego przeszedł do legendy, że był świetnie napisany. Natomiast nie mam wątpliwości, że przejdą do historii książki i teksty polityczne Tyrmanda: „Dziennik 1954", dla którego konkurencją mogą być tylko „Piękni dwudziestoletni" Marka Hłaski, ale też pamflety „Fryzury Mieczysława F. Rakowskiego" czy „Zapiski dyletanta". Bo nie wystarczy nienawidzić ustroju, trzeba jeszcze zobaczyć w tym wielki temat.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich