Chciałem zadać Stephenowi pytanie, dlaczego nie ma u niego klimatyzacji, ale uznałem, że nie warto tracić czasu na czekanie na odpowiedź. Wobec tego zapytałem o to Sandi. Odpowiedziała mi szybkimi, urywanymi zdaniami, z których rozumiałem nie więcej niż połowę ze względu na jej silny akcent cockney. Sens tego, co usłyszałem, był mniej więcej taki, że budynek wyposażono wprawdzie w jakiś system kontroli środowiska, ale był on fatalny. Robił rzeczy niepożądane, na przykład opuszczał samoczynnie rolety okienne o siedemnastej każdego dnia, niezależnie od tego, czy się tego chciało, czy nie, ale nie robił tego, co było potrzebne, czyli chłodzenie powietrza. Kilka lat później Sam po kryjomu zmodyfikował ten system, umieszczając w nim przełącznik, którym można było opuszczać i podnosić rolety. Sam często wymyślał sposoby obejścia różnych problemów technicznych. Dla mnie najważniejsze było, że zawsze mogłem na niego liczyć, zwłaszcza jeśli chodziło o rozkład dnia Stephena. Ale na upały Sam nie potrafił nic poradzić.
Stephen zwracał się oficjalnie o zakup osobnego klimatyzatora albo przynajmniej pozwolenie na zamontowanie własnego, ale administracja nie wyraziła zgody. Nikt inny, powiedzieli, nie ma osobnej klimatyzacji, więc dlaczego mieliby zrobić wyjątek. Właśnie, dlaczego? Może dlatego, że Stephen przyniósł uniwersytetowi więcej sławy i publicznej uwagi niż reszta kadry wydziału fizyki razem wzięta? Może dlatego, że tylko dzięki jego działaniom fundraisingowym uniwersytet mógł zbudować Centrum Nauk Matematycznych? Albo dlatego, że jest człowiekiem SPARALIŻOWANYM. Ale biurokraci nie postrzegali tego w ten sposób. Koledzy fizycy mogli go ubóstwiać, ale koteria, która rządziła wydziałem, nigdy nie była do niego dobrze usposobiona. W oczach kadry nauczającej wydziałów uniwersyteckich członkowie administracji najczęściej troszczą się wyłącznie o kwestie prawne, budżety i pozyskiwanie środków; w oczach administracji kadrze wydziału zależy tylko na własnych badaniach i niekiedy na własnych studentach. To zazwyczaj rodzi konflikty między tymi dwiema grupami. Oczekiwałem, że w odniesieniu do Stephena dojdzie do przełamania tego schematu, ale się myliłem.
Z jednej strony Stephen mógłby próbować pójść drogą, którą ostatecznie zastosowano w kwestii żaluzji, i rozwiązać problem we własnym zakresie. Ale w przeciwieństwie do przełącznika żaluzji klimatyzator byłby niemożliwy do ukrycia. Z drugiej strony w Cambridge było tak, że często mówiono ludziom, że nie mogą czegoś mieć albo czegoś zrobić, ale jeśli to sami zdobyli lub zrobili, administracja nie oponowała. Jednak Stephen nie nalegał na to, by zamontowano mu klimatyzację. Sądzę, że w głębi ducha podzielał stanowisko administracji – skoro inni czegoś nie mieli, on też nie powinien.
Czy mam prawo go dotknąć?
Sandi oznajmiła, że musi iść do toalety, używając słowa „loo". Chociaż my, Amerykanie, mamy własne potoczne określenia na toaletę, loo zabrzmiało w moich uszach cokolwiek osobliwie. Słownik oksfordzki spekuluje, że może ono pochodzić od „Waterloo", marki handlowej żelaznych cystern sprzed mniej więcej stu lat. Niezależnie od tego, czy faktycznie tak było, Sandi skierowała tam swoje kroki. Opiekunkom Stephena surowo przykazywano, by nigdy nie zostawiały go samego, zatem Sandi normalnie powiadomiłaby Judith, która na ten krótki czas przejęłaby pieczę nad Stephenem. Ale na miejscu byłem ja, więc Sandi mnie powierzyła to zadanie.
– Po prostu wezwij Judith, gdyby był jakiś problem – powiedziała. – Będę za chwilę.
Wróciłem do rozmowy ze Stephenem, ale nie mogłem oderwać wzroku od spływającego po jego twarzy potu. Patrzyłem, jak krople zbierają się na brodzie, a następnie odrywają się i spadają. Do diabła z tym, pomyślałem.
– Czy mogę otrzeć ci czoło? – spytałem.
Stephen uniósł brwi, co oznaczało „tak". Unoszenia brwi, jednego z niewielu ruchów mięśni, do których był zdolny, używał do wielu celów: by odpowiedzieć „tak" na czyjeś pytanie, by wskazać, że chce tego, co mu się proponuje, by za coś podziękować. Natomiast do powiedzenia „nie" lub wyrażenia niezadowolenia używał przeraźliwego grymasu.
Wziąłem chusteczkę higieniczną, sięgnąłem ręką i delikatnie przetarłem mu twarz. Podniósł brwi w podzięce. Skoro mu się to podobało, postanowiłem zrobić to powtórnie. Gdy moja ręka zbliżała się do jego twarzy, oczy Stephena wydawały się migać ostrzegawczo „uważaj". W życiu otrzymuję mnóstwo takich sygnałów, ale zazwyczaj albo je przeoczę, albo zauważę zbyt późno. I tak było tym razem. Okazało się, że moja ręka poruszała się trochę za szybko i wylądowała na jego twarzy zbyt energicznie. Głowa Stephena, wiotko jak u szmacianej lalki, przechyliła się i opadła w stronę ramienia, by ostatecznie zatrzymać się na klatce piersiowej w pozycji, na którą przykro było patrzeć.
Usta wykrzywiły mu się w grymasie. Ogarnęło mnie przerażenie. Co robić? Czy mam prawo go dotknąć? Wyciągnąłem rękę i tak delikatnie, jak tylko potrafiłem, uniosłem jego głowę. Czoło i włosy miał mokre od gorąca. Gdy puściłem głowę, znowu zaczęła opadać, więc ponownie ją ująłem w ręce. Stałem tak, utrzymując jego głowę w górze i próbując nadać jej stan równowagi. Okulary zsunęły mu się na policzek. Biip biip biip biip biip. Uruchomił się alarm. A więc zostałem przyłapany na gorącym uczynku, gdy próbowałem uszkodzić Stephena Hawkinga.
Wtedy wróciła Sandi, a za nią wpadła Judith, która zareagowała na alarm. Sandi ustawiła głowę Stephena w pionie i poprawiła mu okulary. Gdy okulary wróciły na właściwe miejsce, alarm ucichł. Czujnik w okularach wykrył zmianę odległości od policzka i wysłał sygnał do komputera znajdującego się w wózku, uruchamiając alarm informujący, że okulary za bardzo się zsunęły. Zobaczywszy, że wszystko jest pod kontrolą, Judith wróciła do swojego gabinetu. Sandi otarła Stephenowi czoło.
– Przepraszam – powiedziała.
Jego grymas się utrzymywał. Sandi ponownie usiadła na kanapie.
Było mi żal Stephena, bo kiedy jego czoło pociło się bądź swędziało, nie mógł go wytrzeć ani podrapać. To był okres, kiedy litowałem się nad nim z wielu powodów. Współczułem mu, że dosięgło go kalectwo. Że nie potrafi samodzielnie jeść, mówić ani przewracać stronic książki, którą chce przeczytać. Że nie potrafi nawet samodzielnie załatwić potrzeb fizjologicznych. Że ma tak wiele myśli i idei zamkniętych w mózgu, a tak strasznie trudno mu je stamtąd wydobyć. Z czasem cała moja litość wyparowała niczym jedna z czarnych dziur Stephena.
Fragment książki Leonarda Mlodinowa i Stephena Hawkinga „Opowieść o przyjaźni i fizyce" w przekładzie Marka Krośniaka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji