Mlodinow. Banan Stephena Hawkinga

Moja ręka poruszała się trochę za szybko i wylądowała na twarzy Stephena zbyt energicznie. Ogarnęło mnie przerażenie. Co robić? Uruchomił się alarm. Zostałem przyłapany na gorącym uczynku, gdy próbowałem uszkodzić Hawkinga.

Publikacja: 02.10.2020 18:00

Mlodinow. Banan Stephena Hawkinga

Foto: materiały prasowe

Judith wprowadziła mnie do pokoju. Stephen siedział na swoim słynnym wózku inwalidzkim za swoim równie słynnym biurkiem i patrzył w dół na ekran komputera. Twarz miał młodą jak na swój wiek. Ubrany był w niebieską koszulę, z jednym czy dwoma rozpiętymi górnymi guzikami, co odsłaniało przetokę – otwór u dołu szyi, przez który oddychał. Przypominała ciemnoczerwoną plamę krwi wielkości dziesięciocentówki. Był bardzo szczupły, a koszula i szare spodnie od garnituru zwisały na nim luźno. Stephen był w stanie poruszać jedynie mięśniami twarzy, gdyż wszystkie inne uległy atro?i. Całe ciało miał wiotkie, co uwidaczniało się w jego postawie. Głowa znajdowała się nienaturalnie nisko między ramionami, jak gdyby się zapadła, i była lekko przechylona na bok. W telewizji to wszystko tworzyło jego osobliwy wygląd, ale widziane z bliska było krępujące, i chociaż wcześniej pracowałem z nim w Caltechu, wciąż jeszcze do tego nie przywykłem. Tak czy owak, on był ikoną, a ja czułem się trochę onieśmielony. Kimże byłem, że zasłużyłem na czas, który mieliśmy razem spędzić, i zmianę jego rozkładu zajęć przez tydzień lub więcej z racji mojej wizyty?

Ja tylko na chwilę

Cześć, Stephen – powiedziałem, chociaż nie spojrzał na mnie. – Miło cię widzieć. Wspaniale jest tu być. Kocham Cambridge!

Nadal nie podnosił wzroku. Odczekałem minutę. Zrobiło się niezręcznie. Zatem, aby przerwać ciszę, dodałem:

– Jestem podekscytowany, że wreszcie zabieramy się do tej książki.

Gdy tylko wypowiedziałem te słowa, natychmiast ich pożałowałem. Uznałem je za banalne, a i tak nie zdołały one wypełnić ciszy. Zresztą, formalnie rzecz biorąc, nie była to do końca prawda. Włożyliśmy już w nią trochę pracy w ciągu ostatnich paru wizyt Stephena w Caltechu. Niemniej wszystko, co na razie zrobiliśmy, to przedyskutowanie kształtu książki. Tak naprawdę jeszcze niczego nie napisaliśmy.

Próbowałem wymyślić, co by innego powiedzieć. Coś mądrzejszego. Ale nic nie przychodziło mi do głowy. W końcu zauważyłem, że Stephen poruszył policzkiem. Tak właśnie wystukiwał słowa. W jego okularach zainstalowano czujnik, który wykrywał te drgnięcia i transformował je na kliknięcia myszką, co pozwalało mu wybierać litery, słowa lub całe frazy z listy, w miarę jak kursor przemieszczał się po ekranie. Przypominało to grę komputerową. Skoro tworzył słowa, pomyślałem, to ma zamiar odpowiedzieć na moje niezręczne zagadywanie i wybawić mnie z opresji. Po chwili komputerowy głos Stephena w końcu przemówił. Ale wypowiedział zaledwie jedno słowo:

– Banan.

Szarpnęło mną. Oto przeleciałem sześć tysięcy mil i pojawiłem się kilka dni wcześniej, by być w jak najlepszej formie w czasie naszego spotkania, a tymczasem jego jedyna reakcja to „banan"? Co to znaczy, gdy ktoś odpowiada na powitanie nazwą owocu? Zacząłem się nad tym zastanawiać. Ale wtedy Sandi, jego opiekunka, poderwała się z kanapy, na której siedziała, podczytując jakiś romans.

– Banana i kiwi? – zapytała.

Stephen podniósł brwi, co oznaczało „tak".

– A herbata?

Ponownie zasygnalizował potwierdzenie.

Gdy Sandi podeszła do kuchenki za jego plecami, Stephen nareszcie spojrzał na mnie. Nasze oczy spotkały się. O dziwo, teraz nie musiał używać słów. W jego wzroku odczytałem serdeczność i szczęście, co mnie całkowicie rozbroiło. Teraz czułem się winny, że okazałem się tak niecierpliwy. Zaczął wystukiwać litery. Po minucie padły w końcu słowa, na które czekałem.

– Witaj w DAMTP – rozległ się jego głos.

Zdawałem sobie sprawę, że nie będziemy tracić czasu na kurtuazyjne rozmowy, i nie miałem z tym problemu. Naprawdę się cieszyłem, że będziemy mogli przystąpić do pracy. Ale właśnie w tym momencie do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Był to jeden z profesorów z Cambridge, średnio znany kosmolog. Poznałem go, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska. On sam się przedstawił, bo Stephenowi oczywiście szkoda było na to energii.

– Chcę z tobą porozmawiać o Danielu – zwrócił się do Stephena, ignorując moją obecność. – Masz chwilkę?

W ciągu następnych lat niezmiennie mnie to irytowało. Ludzie wpadali nieoczekiwanie i przerywali naszą pracę ze słowami: „Ja tylko na chwilę". Ale szybko się przekonałem, że owa chwila to eufemistyczne określenie niekiedy bardzo długiego czasu. Gdy tylko współpracownicy Stephena dostali się do niego, rozmawiali z nim bez końca. Jemu te przerwy nigdy nie przeszkadzały, w przeciwieństwie do mnie.

Stephen uniósł potwierdzająco brwi, co oznaczało, że muszę poczekać. Rozmowa początkowo była nawet interesująca. Wyglądało na to, że stypendium Daniela dobiegło końca, a on jeszcze nie ukończył swojej pracy doktorskiej. Ale pracował pilnie i dobrze zaczął. Czy wydział nie mógłby wyłożyć nieco gotówki, by go wesprzeć, dopóki nie skończy? Stephen jako szef „grupy ogólnej teorii względności" odpowiadał za przyznawanie studentom i młodym postdocom pewnych środków ?nansowych na utrzymanie, podróże i inne potrzeby.

Po kilku minutach przestałem przysłuchiwać się rozmowie i rozejrzałem się po pokoju. Gabinet miał kształt prostokąta, a na jednej z dłuższych ścian były drzwi. Na przeciwległej ścianie znajdowały się okna. Dawały dużo światła i roztaczał się z nich ładny widok na futurystyczny kompleks.

Biurko Stephena stało po lewej stronie od wejścia, prostopadle do okien. Po prawej była kanapa z oparciem przysuniętym do nich. Za Stephenem znajdowała się kuchenka – blat z umywalką i czajnikiem elektrycznym – oraz ściana z półkami na książki. Na prawo i lewo od drzwi wisiały tablice pokryte równaniami zapisywanymi przez jego licznych uczniów i współpracowników. Było tam też zmontowane w Photoshopie zdjęcie Stephena z Marilyn Monroe, na punkcie której w młodości miał osobliwą obsesję.

Jestem na kanapie

Gabinet był duży jak na standardy uniwersyteckie, mniejszy tylko od gabinetu dziekana. Bywałem w gabinetach kadry zarządzającej w sferach biznesowych i w Hollywood. Miało się tam świadomość jeszcze przed wejściem, że zajmuje je ktoś bardzo wpływowy. Jednak w ?zyce nie chodzi o wielkie pieniądze, stąd gabinetowi Stephena daleko było do aż takiej okazałości. Gdyby Stephen był szychą o porównywalnej sławie w świecie korporacji, ten gabinet zmieściłby się w jego prywatnej łazience.

Rozmowa dobiegała końca. Podsumowując swoje wywody, profesor zapytał Stephena, czy nie zatwierdziłby 6000 funtów dla tego doktoranta. Stephen wystukał swoją decyzję:

„3000". Profesor podziękował i wyszedł. Takie sprawy, jak się okazało, były na porządku dziennym, a Stephen za każdym razem udzielał zgody, ponieważ miał wiele zrozumienia dla swoich uczniów. Zawsze jednak zmniejszał kwotę o połowę, nie chcąc uchodzić za osobę, którą łatwo na cokolwiek naciągnąć. Mimo to i tak dawał się naciągać.

– On jest bardzo podatny na manipulacje – mówiła mi Judith. – Wszyscy doskonale wiedzą, że zmniejsza kwotę o połowę, więc wnioskują o podwójną. To jest doprawdy dziwna gra uprawiana przez dziwnych ludzi. Nie mam tu nic złego na myśli.

Zanim profesor wyłożył do końca sprawę, z którą przyszedł, Sandi zdążyła już obrać, rozgnieść i wymieszać razem banana i kiwi oraz zaparzyć dzbanek herbaty. Poszedłem posiedzieć na kanapie przez następne dziesięć minut, podczas gdy ona karmiła Stephena łyżką stołową. Łyżka była bardzo duża i idealnie nadawała się do tego celu. Pewnego dnia jedna z jego opiekunek zobaczyła ją w miejscowej restauracji, włożyła ukradkiem do torebki i wyniosła. Teraz łyżka była używana przy każdym posiłku.

Kanapa, owa sławetna kanapa, miała pokrycie z jasnopomarańczowej skóry i była całkiem wygodna. Później dowiedziałem się, że to na nią Stephen był przenoszony przez dyżurną opiekunkę i Sama Blackburna, jego asystenta komputerowo-elektronicznego, gdy potrzebował się załatwić. To właśnie oznaczało, że „jest na kanapie". Nie ukrywam, że siedząc na niej, czułem się trochę nieswojo.

Stephenowi pobyt na kanapie zajmował sporo czasu i tylko wtedy drzwi do jego gabinetu były zamknięte. Potem bywał zmęczony, więc często prosił o herbatę lub rozgniecionego banana, albo o jedno i drugie – tak jak teraz. (...)

Mrówki przenoszą kawałki liści

Podczas wizyt Stephena w Caltechu opracowaliśmy szczegółowy „konspekt" odnośnie do treści każdego z rozdziałów, czyli stworzyliśmy wielki projekt „Wielkiego projektu". „Krótka historia czasu" przedstawiała w ogólnym zarysie to, co wiadomo nam było w latach osiemdziesiątych XX wieku o początku i ewolucji Wszechświata, i próbowała udzielić odpowiedzi na fundamentalne pytanie: „Jak zaczął się Wszechświat?". „Wielki projekt" miał stanowić jej naturalną kontynuację, aktualizując tę odpowiedź, a także poruszając kwestie, dlaczego Wszechświat w ogóle istnieje – czy potrzebuje stwórcy – oraz dlaczego prawa natury są takie, jakie są, a nie inne.

W konspekcie naszej przyszłej książki nakreśliliśmy strukturę narracji, mającej wyjaśnić te kwestie. Wzięliśmy pod uwagę wyniki najnowszych badań Stephena oraz tło naukowe potrzebne do oceny ich znaczenia i przetworzyliśmy to na listę podtematów. Następnie zdecydowaliśmy, co każdy z nas napisze. Rozdział po rozdziale uzgodniliśmy sekcje, którymi się zajmiemy. Obraną przez nas strategią było tworzenie wstępnych wersji na przypisany temat i przesyłanie ich sobie za pomocą poczty elektronicznej, a potem spotykanie się w Cambridge lub w Caltechu w celu omówienia swoich tekstów. Następnie każdy z nas dokonywał odpowiednich poprawek i cały cykl powtarzał się od początku.

Niektóre fragmenty przesłanych mi przez Stephena tekstów były dla mnie niejasne i aby się zorientować, o co chodzi, musiałem ponownie zajrzeć do jego oryginalnych artykułów, aby to ustalić. W odróżnieniu od uległości, jaką Stephen wykazywał podczas pracy nad „Jeszcze krótszą historią czasu", tym razem gotów był spierać się o każdy drobiazg, nawet najmniej istotny. To był powolny proces, przypominający sytuację, gdy mrówki przenoszą kawałki liści na drugą stronę drogi, by założyć hodowlę grzybów. Ostatecznie tych zmian i poprawek było tyle, że trudno byłoby jednoznacznie przypisać autorstwo konkretnych fragmentów jednemu z nas.

Moja obecna wizyta była pierwszą z tych sesji wzajemnej krytyki. Rozmawiając ze Stephenem tutaj, w Anglii, miałem poczucie, że amerykański akcent jego komputerowego głosu jest cokolwiek nie na miejscu. On urodził się w Anglii, a jego głos pochodził z Kansas.

Administracja się nie zgadza

Gorące powietrze z zewnątrz wdzierało się do środka. Miałem już serdecznie dość ocierania potu z czoła, ale Stephenowi upał musiał doskwierać jeszcze bardziej. Dostrzegłem kroplę potu tuż pod linią jego wilgotnych, zmierzwionych włosów. Po chwili zaczęła powoli spływać po twarzy, zatrzymując się prowokująco od czasu do czasu. Wyobraziłem sobie, jak bardzo go to musi łaskotać. Mnie wystarczał szybki ruch papierową chusteczką, by zarówno zetrzeć kroplę, jak i podrapać się w tym miejscu. Ale kiedy nie można się ruszyć, jest się skazanym na wytrzymywanie tego ledwo wyczuwalnego, ale nieubłaganego mrowienia, w miarę jak kropla podąża swoją newtonowską trajektorią, niczym podczas chińskiej tortury wodnej. Sandi najwyraźniej niczego nie zauważyła. Spoglądała na niego od czasu do czasu, ale dalej pochłonięta była lekturą.

Chciałem zadać Stephenowi pytanie, dlaczego nie ma u niego klimatyzacji, ale uznałem, że nie warto tracić czasu na czekanie na odpowiedź. Wobec tego zapytałem o to Sandi. Odpowiedziała mi szybkimi, urywanymi zdaniami, z których rozumiałem nie więcej niż połowę ze względu na jej silny akcent cockney. Sens tego, co usłyszałem, był mniej więcej taki, że budynek wyposażono wprawdzie w jakiś system kontroli środowiska, ale był on fatalny. Robił rzeczy niepożądane, na przykład opuszczał samoczynnie rolety okienne o siedemnastej każdego dnia, niezależnie od tego, czy się tego chciało, czy nie, ale nie robił tego, co było potrzebne, czyli chłodzenie powietrza. Kilka lat później Sam po kryjomu zmodyfikował ten system, umieszczając w nim przełącznik, którym można było opuszczać i podnosić rolety. Sam często wymyślał sposoby obejścia różnych problemów technicznych. Dla mnie najważniejsze było, że zawsze mogłem na niego liczyć, zwłaszcza jeśli chodziło o rozkład dnia Stephena. Ale na upały Sam nie potrafił nic poradzić.

Stephen zwracał się oficjalnie o zakup osobnego klimatyzatora albo przynajmniej pozwolenie na zamontowanie własnego, ale administracja nie wyraziła zgody. Nikt inny, powiedzieli, nie ma osobnej klimatyzacji, więc dlaczego mieliby zrobić wyjątek. Właśnie, dlaczego? Może dlatego, że Stephen przyniósł uniwersytetowi więcej sławy i publicznej uwagi niż reszta kadry wydziału fizyki razem wzięta? Może dlatego, że tylko dzięki jego działaniom fundraisingowym uniwersytet mógł zbudować Centrum Nauk Matematycznych? Albo dlatego, że jest człowiekiem SPARALIŻOWANYM. Ale biurokraci nie postrzegali tego w ten sposób. Koledzy fizycy mogli go ubóstwiać, ale koteria, która rządziła wydziałem, nigdy nie była do niego dobrze usposobiona. W oczach kadry nauczającej wydziałów uniwersyteckich członkowie administracji najczęściej troszczą się wyłącznie o kwestie prawne, budżety i pozyskiwanie środków; w oczach administracji kadrze wydziału zależy tylko na własnych badaniach i niekiedy na własnych studentach. To zazwyczaj rodzi konflikty między tymi dwiema grupami. Oczekiwałem, że w odniesieniu do Stephena dojdzie do przełamania tego schematu, ale się myliłem.

Z jednej strony Stephen mógłby próbować pójść drogą, którą ostatecznie zastosowano w kwestii żaluzji, i rozwiązać problem we własnym zakresie. Ale w przeciwieństwie do przełącznika żaluzji klimatyzator byłby niemożliwy do ukrycia. Z drugiej strony w Cambridge było tak, że często mówiono ludziom, że nie mogą czegoś mieć albo czegoś zrobić, ale jeśli to sami zdobyli lub zrobili, administracja nie oponowała. Jednak Stephen nie nalegał na to, by zamontowano mu klimatyzację. Sądzę, że w głębi ducha podzielał stanowisko administracji – skoro inni czegoś nie mieli, on też nie powinien.

Czy mam prawo go dotknąć?

Sandi oznajmiła, że musi iść do toalety, używając słowa „loo". Chociaż my, Amerykanie, mamy własne potoczne określenia na toaletę, loo zabrzmiało w moich uszach cokolwiek osobliwie. Słownik oksfordzki spekuluje, że może ono pochodzić od „Waterloo", marki handlowej żelaznych cystern sprzed mniej więcej stu lat. Niezależnie od tego, czy faktycznie tak było, Sandi skierowała tam swoje kroki. Opiekunkom Stephena surowo przykazywano, by nigdy nie zostawiały go samego, zatem Sandi normalnie powiadomiłaby Judith, która na ten krótki czas przejęłaby pieczę nad Stephenem. Ale na miejscu byłem ja, więc Sandi mnie powierzyła to zadanie.

– Po prostu wezwij Judith, gdyby był jakiś problem – powiedziała. – Będę za chwilę.

Wróciłem do rozmowy ze Stephenem, ale nie mogłem oderwać wzroku od spływającego po jego twarzy potu. Patrzyłem, jak krople zbierają się na brodzie, a następnie odrywają się i spadają. Do diabła z tym, pomyślałem.

– Czy mogę otrzeć ci czoło? – spytałem.

Stephen uniósł brwi, co oznaczało „tak". Unoszenia brwi, jednego z niewielu ruchów mięśni, do których był zdolny, używał do wielu celów: by odpowiedzieć „tak" na czyjeś pytanie, by wskazać, że chce tego, co mu się proponuje, by za coś podziękować. Natomiast do powiedzenia „nie" lub wyrażenia niezadowolenia używał przeraźliwego grymasu.

Wziąłem chusteczkę higieniczną, sięgnąłem ręką i delikatnie przetarłem mu twarz. Podniósł brwi w podzięce. Skoro mu się to podobało, postanowiłem zrobić to powtórnie. Gdy moja ręka zbliżała się do jego twarzy, oczy Stephena wydawały się migać ostrzegawczo „uważaj". W życiu otrzymuję mnóstwo takich sygnałów, ale zazwyczaj albo je przeoczę, albo zauważę zbyt późno. I tak było tym razem. Okazało się, że moja ręka poruszała się trochę za szybko i wylądowała na jego twarzy zbyt energicznie. Głowa Stephena, wiotko jak u szmacianej lalki, przechyliła się i opadła w stronę ramienia, by ostatecznie zatrzymać się na klatce piersiowej w pozycji, na którą przykro było patrzeć.

Usta wykrzywiły mu się w grymasie. Ogarnęło mnie przerażenie. Co robić? Czy mam prawo go dotknąć? Wyciągnąłem rękę i tak delikatnie, jak tylko potrafiłem, uniosłem jego głowę. Czoło i włosy miał mokre od gorąca. Gdy puściłem głowę, znowu zaczęła opadać, więc ponownie ją ująłem w ręce. Stałem tak, utrzymując jego głowę w górze i próbując nadać jej stan równowagi. Okulary zsunęły mu się na policzek. Biip biip biip biip biip. Uruchomił się alarm. A więc zostałem przyłapany na gorącym uczynku, gdy próbowałem uszkodzić Stephena Hawkinga.

Wtedy wróciła Sandi, a za nią wpadła Judith, która zareagowała na alarm. Sandi ustawiła głowę Stephena w pionie i poprawiła mu okulary. Gdy okulary wróciły na właściwe miejsce, alarm ucichł. Czujnik w okularach wykrył zmianę odległości od policzka i wysłał sygnał do komputera znajdującego się w wózku, uruchamiając alarm informujący, że okulary za bardzo się zsunęły. Zobaczywszy, że wszystko jest pod kontrolą, Judith wróciła do swojego gabinetu. Sandi otarła Stephenowi czoło.

– Przepraszam – powiedziała.

Jego grymas się utrzymywał. Sandi ponownie usiadła na kanapie.

Było mi żal Stephena, bo kiedy jego czoło pociło się bądź swędziało, nie mógł go wytrzeć ani podrapać. To był okres, kiedy litowałem się nad nim z wielu powodów. Współczułem mu, że dosięgło go kalectwo. Że nie potrafi samodzielnie jeść, mówić ani przewracać stronic książki, którą chce przeczytać. Że nie potrafi nawet samodzielnie załatwić potrzeb fizjologicznych. Że ma tak wiele myśli i idei zamkniętych w mózgu, a tak strasznie trudno mu je stamtąd wydobyć. Z czasem cała moja litość wyparowała niczym jedna z czarnych dziur Stephena. 

Fragment książki Leonarda Mlodinowa i Stephena Hawkinga „Opowieść o przyjaźni i fizyce" w przekładzie Marka Krośniaka, która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Judith wprowadziła mnie do pokoju. Stephen siedział na swoim słynnym wózku inwalidzkim za swoim równie słynnym biurkiem i patrzył w dół na ekran komputera. Twarz miał młodą jak na swój wiek. Ubrany był w niebieską koszulę, z jednym czy dwoma rozpiętymi górnymi guzikami, co odsłaniało przetokę – otwór u dołu szyi, przez który oddychał. Przypominała ciemnoczerwoną plamę krwi wielkości dziesięciocentówki. Był bardzo szczupły, a koszula i szare spodnie od garnituru zwisały na nim luźno. Stephen był w stanie poruszać jedynie mięśniami twarzy, gdyż wszystkie inne uległy atro?i. Całe ciało miał wiotkie, co uwidaczniało się w jego postawie. Głowa znajdowała się nienaturalnie nisko między ramionami, jak gdyby się zapadła, i była lekko przechylona na bok. W telewizji to wszystko tworzyło jego osobliwy wygląd, ale widziane z bliska było krępujące, i chociaż wcześniej pracowałem z nim w Caltechu, wciąż jeszcze do tego nie przywykłem. Tak czy owak, on był ikoną, a ja czułem się trochę onieśmielony. Kimże byłem, że zasłużyłem na czas, który mieliśmy razem spędzić, i zmianę jego rozkładu zajęć przez tydzień lub więcej z racji mojej wizyty?

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich