Cecylia Tomczuk opowiada, że jej mama nigdy się nie żaliła, była nad wyraz spokojna, zamknięta, nawet lekarz jej mówił, jak zaczęła chorować: „Sama pani sobie szkodzi, trzeba się wykrzyczeć, wypłakać". Nie wykrzyczała, przypłaciła to zdrowiem i życiem, miała raptem 56 lat, gdy zmarła. Sprawca donosu na jej rodzinę, dożył dziewięćdziesiątki. – Jego ojciec przychodził do nas bardzo często, prosił: „Niech mu pani wybaczy". Bo mama mogła się zemścić, podpisać zeznanie, wtedy musiałby za to zapłacić. Ale stwierdziła: „Moje dzieci są sierotami, on też ma dzieci, co mi to da, że zostaną bez ojca?" – opowiada.
Ona sama żal miała później, jak chodziła do szkoły. Do rodziców, dlaczego tak ryzykowali. – Potem ktoś mi powiedział, że jak pytał o to ojca, to powiedział: „Przecież to też są ludzie". Wtedy ich zrozumiałam, nie można było wypędzić człowieka – wyjaśnia. O swoim milczeniu mówi z kolei tak: – Pani minister powiedziała, że myśmy byli wcześniej zakneblowani. I ma rację, to zawsze był temat tabu. Państwo też się tym nie interesowało, nie w sensie materialnym, tylko ogólnie, żeby ktoś cokolwiek chciał wiedzieć. Myśmy więc nauczyli się nic nie mówić.
Co kierowało „Zawołanymi", by położyć na szali życie własne i najbliższych, ratować czasem znanych, a czasem obcych ludzi? Człowiek w sposób naturalny przedkłada bezpieczeństwo swoich najbliższych i rodziny nad dobro innych. – „Zawołani" swoim postępowaniem przekroczyli ten porządek, za co należy im się szczególna pamięć i głęboki szacunek – podkreślał wicepremier, minister kultury i dziedzictwa narodowego prof. Piotr Gliński na otwarciu warszawskiej wystawy im poświęconej. Ale dodał, że taka postawa nie mogła być masowa: – Terror niemiecki i specjalne ustawodawstwo paraliżowały odruchy ludzkiej solidarności.
Czy więc „Zawołani" zatracili instynkt samozachowawczy? Pytam prof. Gawin. – Ich siła i motywacja pozostaną do jakiegoś stopnia tajemnicą – mówi wiceminister. Pani Teresa dodaje: – Ja uważam, że to wynikało z wiary chrześcijańskiej. A oni byli bardzo gorliwymi katolikami, po prostu wiedzieli, że trzeba głodnego nakarmić.
O motywacji „Zawołanych" mówi również Agnieszka Dąbek. – Z prowadzonych przeze mnie rozmów z rodzinami pomordowanych wynika, że nie zastanawiali się nad tym, dlaczego narażają życie swoje i swoich bliskich. Tak po prostu należało postąpić, pomóc drugiemu człowiekowi – wyjaśnia.
Daremna śmierć?
Teresa Olton: – Ile jest takich historii, że nikt o tym już nie wspomina, nie ma rodziny, nikt nie przetrwał? Jakieś 20 lat temu jeszcze by się dało to wszystko odtworzyć, żyli ludzie, pamiętali. A teraz? Coraz trudniej o to, nieraz może ktoś coś od rodziców czy dziadków słyszał, ale żeby znać konkrety?
Jak dotąd upamiętnionych zostało 36 „Zawołanych", a poszukiwania wciąż trwają. – Wstępne badania pokazują, że może chodzić nawet o tysiąc osób, których historie możemy jeszcze odkryć – szacuje Agnieszka Dąbek. Przyznaje jednak, że czas nagli. To ostatni dzwonek, by wyłuskać te historie na powierzchnię zbiorowej pamięci. – Często słyszymy, że to fantastyczny projekt, ale powinien być rozpoczęty 10–20 lat temu. I rzeczywiście, coraz trudniej o naocznych świadków, przypadki, do dziś żyją dzieci zamordowanych, są jednostkowe.
Gdy udaje się połączyć archiwa i ludzką pamięć, dochodzi do upamiętnienia: jest msza i uroczyste odsłonięcie pomnika, w miejscowych szkołach dzieci uczą się o lokalnych bohaterach, którzy w pewnym sensie odżywają. Jak mówi prof. Gawin: – Udało nam się odwrócić wyrok śmierci.
To dlatego oprócz upamiętnienia, wystawy i publikacji równie ważna jest integracja rodzin „Zawołanych". – Przy pierwszych spotkaniach dzieci pomordowanych rodziców miały kłopoty z opowiadaniem swoich historiach. Niektórzy po latach dowiedzieli się, jak naprawdę się nazywają, poznawali swoje rodzeństwo i dowiadywali się, za co zginęli ich rodzice – wyjaśnia wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego. I dodaje: – Po pierwszym zjeździe rodzin „Zawołanych" otworzyli się. Córka państwa Skłodowskich, która na upamiętnieniu nie mogła wydusić z siebie słowa, po kolejnych spotkaniach i otwarciu wystawy pochwaliła się: „Udzieliłam już dwóch wywiadów". Rodziny uczą się publicznie mówić o swojej historii.
Cecylia Tomczuk przyznaje, że „na ten temat nigdy się nie rozmawiało". – Musieliśmy to przeżyć, żeby się w końcu otworzyć. Teraz rozmawiamy, spotykamy się, opowiadamy o sobie, jak to było. Ale nie wiem, czy to jest dla nas dobrze czy źle. Bo to jednak rozgrzebywanie ran. Choć muszę przyznać, że na początku było gorzej... – wspomina i dalej opowiada, jak przyszło jej przemówić na odsłonięciu kamienia ku pamięci jej rodziców. – Zgodziłam się od razu, tyle lat minęło, co to za problem? Ale wyszłam na środek i mnie zamurowało. Powiedziałam tylko: dziękuję. I się rozpłakałam.
Agnieszka Dąbek wyjaśnia, że podobne traumy jak u ocalonych Żydów można zaobserwować u „Zawołanych". – Nierzadko ich dzieci czy wnuki całymi latami nie mieli pojęcia, co się wydarzyło. To przykład chociażby z Tworek, gdzie pan Krasuski dopiero w latach 70. dowiedział się od obcych osób, że jego ojciec miał żonę i syna, którzy zginęli za pomaganie Żydom. Ale ojciec chciał o tym zapomnieć, jakoś ułożyć sobie życie na nowo.
Po co upamiętniać, stawiać pomniki, wołać po imieniu, mówić o tych ludziach i pisać, przecież życia im to nie przywróci? Agnieszka Dąbek: – Chociażby dlatego, że wykazali się niesamowitą odwagą i mogą być dla nas wszystkich wzorem do naśladowania, bo nawet w tak ekstremalnie trudnych czasach zachowali swoje wartości. Dla mnie osobiście najważniejsze jest to, że ich potomkowie mogą w końcu odetchnąć z ulgą, bo zdołali opowiedzieć ich historie na głos, doprowadzić do ich upamiętnienia, zawołać po imieniu.
Prof. Gawin: – W polityce PRL nie było miejsca dla tych ludzi. Sprawcy w Niemczech w większości nie byli nawet ścigani. Dlatego tak ważne jest, żeby dziś pamiętać. I żeby nadać głębszy sens tamtej śmierci. Wojciech Stanisławski napisał bardzo ładną recenzję wystawy o „Zawołanych". Wiele rzeczy wychwycił dobrze, ale kończy stwierdzeniem o „daremnej śmierci". Nie zgadzam się z tym. Nie tylko dlatego, że śmierć za drugiego człowieka ma głęboki teologiczny sens, bo obydwoje jako chrześcijanie to wiemy. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem, bo kwestionuje to w poważnym stopniu naszą całą historię. Czy powstanie warszawskie było daremnym zrywem? Nie, takie doświadczenia, traumatyczne, tragiczne, budują naszą tożsamość i są źródłem siły.