Piastowałem nasze cenne, zrekonstruowane jajo na kolanach w pełnej przechyłów i wstrząsów drodze powrotnej znad koryta Linty przez usiane kamieniami wzgórza i didierowe lasy. Jechaliśmy z powrotem na północ do Ampanihy i dalej, lepszymi już drogami, na zachód w kierunku Zatoki św. Augustyna i miasta Tuléar (na Madagaskarze – red.).
Wzdłuż wybrzeża, zarówno na północ, jak i na południe od Tuléaru, znajduje się kilka słonych jezior, o których w Tananarywie słyszeliśmy, że nawiedzają je stada flamingów. Pierwsze, które odwiedziliśmy, leżało na południu i nosiło niemożliwą do wymówienia nazwę Tsimanampetsotsa. Żeby do niego dotrzeć, musieliśmy przepłynąć promem przez rzekę Onilahy, na południe od miasta, po czym jechać przez cały dzień poprzez niekończące się wydmy z osuwającego się piasku. Jezioro okazało się długim na półtora kilometra zbiornikiem, wypełnionym zjadliwie gorzką, mętną wodą; na jego środku, daleko poza zasięgiem naszych obiektywów, ujrzeliśmy grupę mniej więcej stu flamingów – drobnych, kościstych sylwetek przesuwających się powoli w zamglonym od gorąca powietrzu. Było to wielce rozczarowujące. Nie tylko nie można było dostać się w pobliże ptaków, ale i liczebność stada była nieznaczna w porównaniu z ogromnymi zgromadzeniami, liczącymi setki tysięcy ptaków, często nawiedzającymi słone jeziora we wschodniej Afryce.
Rozmawialiśmy z kilkoma mieszkańcami leżącej nad brzegiem jeziora wioski. Pytaliśmy, czy ptaki kiedykolwiek tam gniazdują, bo choć na razie nie można było ich sfilmować, to gdyby w późniejszej porze roku spędzały tam okres lęgowy, warto byłoby wrócić z pneumatycznymi, gumowymi łodziami i woderami chroniącymi nogi przed szczypiącą, alkaliczną wodą, żeby spróbować uzyskać zdjęcia przedstawiające ptaki stojące nad małymi gniazdami z błota. Jeden czy dwóch spośród starszych mężczyzn twierdziło, że w dawnych czasach flamingi budowały gniazda na słonej pustyni przy północnym końcu jeziora, ale upłynęło już wiele lat, odkąd to robiły. Nie miałem pewności, jak dalece można polegać na tych informacjach. Brzmiały trochę jak często stosowany przez takich ludzi z grzeczności i z jak najżyczliwszych motywów kompromis między rzeczywistymi faktami a informacjami mającymi zadowolić przybysza.
Następnym jeziorem, jakie postanowiliśmy zbadać, było Ihotry, największe z leżących na północ od Tuléaru. Droga, która nas tam doprowadziła, choć nie tak skomplikowana jak przeprawa promem, nie należała do łatwych ani prostych. Przez wiele kilometrów jechaliśmy między piaszczystymi wzgórzami. Następnie skręciliśmy w głąb lądu i znaleźliśmy się na pofałdowanej równinie usianej brązowymi, stożkowatymi termitierami, sterczącymi gęsto niczym betonowe kolce zapory przeciwczołgowej. W miarę dalszej podróży na północ roślinność stawała się mniej skąpa i wkrótce wjechaliśmy między baobaby, wyższe i wspanialsze niż oglądane przeze mnie kiedykolwiek w Afryce. Ich ogromne, cylindryczne pnie wznosiły się pionowo na wysokość od dziewięciu do dwunastu metrów i dopiero tam wypuszczały drobne, tworzące płaskie sklepienie pęki wiotkich konarów, tak absurdalnie małych w porównaniu z rozdętymi pniami, że przypominały pozbawione proporcji szkice dziecka usiłującego narysować drzewo. W Afryce ludzie wyjaśniają niedorzeczny wygląd baobabów tym, że u zarania czasu pierwszy baobab obraził Boga, a ten, by ukarać drzewo, wyrwał je z ziemi i wsadził z powrotem do góry korzeniami, które odtąd sterczą w powietrzu.
Kiedy się spoglądało na te drzewa z odległości, trudno było w pełni ocenić ich rzeczywiste rozmiary, ponieważ wydawało się, że nasze oczy – jak gdyby wzdragały się przyjąć do wiadomości istnienie drzewa o kształtach tak oburzająco topornych – umiejscawiają je bliżej nas niż w rzeczywistości, a tym samym umniejszają ich wielkość i czynią je strawniejszymi dla naszej wyobraźni. Dopiero kiedy natknęliśmy się na powalone drzewo, leżące na płask na poboczu drogi, mogłem w pełni zdać sobie sprawę z ich gigantycznych wymiarów. Szary niczym żelazo bok pnia przytłaczał wielkością naszego land rovera, jak gdyby to był jeden z tych olbrzymich, stalowych kotłów, jakie niekiedy holuje się do stoczni przez miasto w środku nocy, bo wypełniają całą szerokość drogi.