David Attenborough poluje na flamingi czyli podróże na drugi kraniec świata

Kiedy słońce zapadało za rosnące na horyzoncie baobaby, a jego czerwieniejące promienie traciły większość ze swego żaru, różowy kolor stad niknął w przepychu poświaty rozświetlającej niebo i połyskującej w wodach jeziora Ihotry (Madagaskar).

Publikacja: 04.12.2020 18:00

David Attenborough poluje na flamingi czyli podróże na drugi kraniec świata

Foto: Shutterstock

Piastowałem nasze cenne, zrekonstruowane jajo na kolanach w pełnej przechyłów i wstrząsów drodze powrotnej znad koryta Linty przez usiane kamieniami wzgórza i didierowe lasy. Jechaliśmy z powrotem na północ do Ampanihy i dalej, lepszymi już drogami, na zachód w kierunku Zatoki św. Augustyna i miasta Tuléar (na Madagaskarze – red.).

Wzdłuż wybrzeża, zarówno na północ, jak i na południe od Tuléaru, znajduje się kilka słonych jezior, o których w Tananarywie słyszeliśmy, że nawiedzają je stada flamingów. Pierwsze, które odwiedziliśmy, leżało na południu i nosiło niemożliwą do wymówienia nazwę Tsimanampetsotsa. Żeby do niego dotrzeć, musieliśmy przepłynąć promem przez rzekę Onilahy, na południe od miasta, po czym jechać przez cały dzień poprzez niekończące się wydmy z osuwającego się piasku. Jezioro okazało się długim na półtora kilometra zbiornikiem, wypełnionym zjadliwie gorzką, mętną wodą; na jego środku, daleko poza zasięgiem naszych obiektywów, ujrzeliśmy grupę mniej więcej stu flamingów – drobnych, kościstych sylwetek przesuwających się powoli w zamglonym od gorąca powietrzu. Było to wielce rozczarowujące. Nie tylko nie można było dostać się w pobliże ptaków, ale i liczebność stada była nieznaczna w porównaniu z ogromnymi zgromadzeniami, liczącymi setki tysięcy ptaków, często nawiedzającymi słone jeziora we wschodniej Afryce.

Rozmawialiśmy z kilkoma mieszkańcami leżącej nad brzegiem jeziora wioski. Pytaliśmy, czy ptaki kiedykolwiek tam gniazdują, bo choć na razie nie można było ich sfilmować, to gdyby w późniejszej porze roku spędzały tam okres lęgowy, warto byłoby wrócić z pneumatycznymi, gumowymi łodziami i woderami chroniącymi nogi przed szczypiącą, alkaliczną wodą, żeby spróbować uzyskać zdjęcia przedstawiające ptaki stojące nad małymi gniazdami z błota. Jeden czy dwóch spośród starszych mężczyzn twierdziło, że w dawnych czasach flamingi budowały gniazda na słonej pustyni przy północnym końcu jeziora, ale upłynęło już wiele lat, odkąd to robiły. Nie miałem pewności, jak dalece można polegać na tych informacjach. Brzmiały trochę jak często stosowany przez takich ludzi z grzeczności i z jak najżyczliwszych motywów kompromis między rzeczywistymi faktami a informacjami mającymi zadowolić przybysza.

Następnym jeziorem, jakie postanowiliśmy zbadać, było Ihotry, największe z leżących na północ od Tuléaru. Droga, która nas tam doprowadziła, choć nie tak skomplikowana jak przeprawa promem, nie należała do łatwych ani prostych. Przez wiele kilometrów jechaliśmy między piaszczystymi wzgórzami. Następnie skręciliśmy w głąb lądu i znaleźliśmy się na pofałdowanej równinie usianej brązowymi, stożkowatymi termitierami, sterczącymi gęsto niczym betonowe kolce zapory przeciwczołgowej. W miarę dalszej podróży na północ roślinność stawała się mniej skąpa i wkrótce wjechaliśmy między baobaby, wyższe i wspanialsze niż oglądane przeze mnie kiedykolwiek w Afryce. Ich ogromne, cylindryczne pnie wznosiły się pionowo na wysokość od dziewięciu do dwunastu metrów i dopiero tam wypuszczały drobne, tworzące płaskie sklepienie pęki wiotkich konarów, tak absurdalnie małych w porównaniu z rozdętymi pniami, że przypominały pozbawione proporcji szkice dziecka usiłującego narysować drzewo. W Afryce ludzie wyjaśniają niedorzeczny wygląd baobabów tym, że u zarania czasu pierwszy baobab obraził Boga, a ten, by ukarać drzewo, wyrwał je z ziemi i wsadził z powrotem do góry korzeniami, które odtąd sterczą w powietrzu.

Kiedy się spoglądało na te drzewa z odległości, trudno było w pełni ocenić ich rzeczywiste rozmiary, ponieważ wydawało się, że nasze oczy – jak gdyby wzdragały się przyjąć do wiadomości istnienie drzewa o kształtach tak oburzająco topornych – umiejscawiają je bliżej nas niż w rzeczywistości, a tym samym umniejszają ich wielkość i czynią je strawniejszymi dla naszej wyobraźni. Dopiero kiedy natknęliśmy się na powalone drzewo, leżące na płask na poboczu drogi, mogłem w pełni zdać sobie sprawę z ich gigantycznych wymiarów. Szary niczym żelazo bok pnia przytłaczał wielkością naszego land rovera, jak gdyby to był jeden z tych olbrzymich, stalowych kotłów, jakie niekiedy holuje się do stoczni przez miasto w środku nocy, bo wypełniają całą szerokość drogi.

Wokół jeziora Ihotry baobaby rosły gęsto i właśnie między dwoma ich pniami złowiliśmy wzrokiem przebłysk różowej barwy. Skwapliwie pojechaliśmy w tamtym kierunku i za drzewami ujrzeliśmy jezioro pokryte rozkrzyczaną, hałaśliwą, cudownie piękną chmarą flamingów. Oszacowałem, że jest ich tam z dziesięć tysięcy, ale równie dobrze mogło ich być dwa razy więcej.

Potrącając i przepychając się

Rozbiliśmy obóz nad brzegiem w pobliżu wioski rybackiej, a na błotnistym brzegu zbudowaliśmy z juty czworokątną kryjówkę przeznaczoną dla kamery. Dzień po dniu spędzaliśmy przykucnięci w tym dusznym, nieprzewiewnym zamknięciu, obserwując ptaki brodzące w letniej wodzie. W stadzie mieszały się dwa gatunki ptaków: flaming różowy, mierzący ponad sto dwadzieścia centymetrów, u którego dominuje biały kolor piór, nakrapianych intensywnie różową barwą tylko na skrzydłach, oraz flaming mały, nieco niższy, z grubszym, czarnym dziobem i różowym ubarwieniem przesycającym większość upierzenia, choć nadal skupiającym się na skrzydłach.

Rano ptaki rozpraszały się po całej powierzchni południowego końca jeziora. Głębokość wody nie przekraczała tu trzydziestu centymetrów, a flamingi kroczyły w niej dostojnie, podnosząc wysoko w górę cienkie, różowe nogi i wyginając w kręty kształt długie szyje, gdy zagłębiały w wodzie zakrzywione dzioby. Pompującymi ruchami gardła zasysały wodę i przepuszczały ją przez płytki wyściełające wnętrze dziobów, odfiltrowując w ten sposób drobne cząstki pożywienia, a nadmiar wody wypychając bokami. Chociaż oba gatunki wykorzystywały ten sam mechanizm filtrowania, czerpały wodę na różnych głębokościach – flamingi małe łowiły mikroskopijne glony unoszące się w górnych kilkunastu centymetrach pod powierzchnią, a flamingi różowe zanurzały głowy głębiej po drobne skorupiaki i inne małe zwierzęta.

Żerowały w ten sposób mniej więcej do południa. Do tego czasu gorąco odbijające się od powierzchni jeziora było tak intensywne, że powietrze aż migotało, a obrazy ptaków żerujących w odległości większej niż kilka metrów zachodziły mgłą i drgały. Filmowanie stawało się niemożliwe, więc z zadowoleniem wymykaliśmy się z przyprawiającej o siódme poty kryjówki i szukaliśmy schronienia w obozie. Jednak nawet tam nie można było uciec przed upałem. Poprzez bezlistne drzewa tylko z rzadka przedzierał się najlżejszy powiew, a kiedy nawet wiatr powiał, nie przynosił ulgi, był bowiem równie gorący i suchy jak strumień powietrza z piekarnika. W tej porze dnia nawet flamingi wydawały się przejawiać niewielką aktywność. Większość przerywała żerowanie i stała bez ruchu nad swoimi odbiciami w gładkiej niczym szkło tafli wody.

Do trzeciej temperatura spadała na tyle, że mogliśmy już uzyskać zdjęcia bez drgania obrazu, wracaliśmy zatem do kryjówki, bo teraz ptaki zachowywały się inaczej. Nie czerpały już wody, tylko opuszczały żerowisko. Kiedy każda grupa rozkładała skrzydła i zrywała się do lotu, w tym momencie ptaki ujawniały w pełni zachwycające piękno czerwono-czarnych lotek pierwszego rzędu, których odbicie barwiło wody jeziora na subtelny, różowy odcień przypominający rumieniec. W locie trzymały długie nogi wyprostowane za sobą, a szyje wyciągnięte w przód; lądowały na nieco głębszej wodzie północnego końca jeziora. Tam formowały się w długie kolejki po trzy lub cztery osobniki w szeregu, wijące się wężowo przez kilkaset metrów. Inne zbijały się w ciasne grupki i stały z uniesionymi wysoko głowami, potrącając i popychając się nawzajem. Z dużej odległości ich długie nogi były niewidoczne, więc ciała w każdej z grupek łączyły się ze sobą w nieruchomą, różową chmurę wiszącą mniej więcej trzydzieści centymetrów nad wodą.

Co wtedy robiły? Czy szykowały się do wędrówki? A może była to jakaś forma zbiorowych zalotów, przygotowania do rozrodu? Im dłużej się im przyglądaliśmy, tym bardziej sobie uświadamiałem, jak mało wiemy o tych pięknych stadach.

Kiedy słońce zapadało za rosnące na horyzoncie baobaby, a jego czerwieniejące promienie traciły większość ze swego żaru, różowy kolor stad niknął w przepychu poświaty rozświetlającej niebo i połyskującej w wodach jeziora. Wielkie, brązowe myszołowy i wrony o białych szyjach rozsiadały się na czubkach drzew i czyściły sobie pióra; przez godzinę lub dwie było wystarczająco chłodno, by spacer dawał przyjemność. O tej porze i my, i mieszkańcy wsi schodziliśmy nad jezioro, żeby czerpać wodę z jam wykopanych mniej więcej o metr od linii brzegowej. Ta woda, przefiltrowana przez piasek, była o wiele mniej gorzka niż ta w jeziorze, lecz mimo to i tak była błotnista i niesmaczna. Było to jedyne jej źródło, więc piliśmy dużo, żeby uzupełnić płyn, jaki nasze ciała traciły z potem w ciągu dnia. Ze względów zdrowotnych dokładnie ją przegotowywaliśmy i wrzucaliśmy do niej tabletki do chlorowania, lecz choć dodawaliśmy do niej rozpuszczalną kawę lub syrop owocowy, nigdy nie zdołaliśmy zrobić nic więcej, jak tylko lekko zamaskować jej właściwy, paskudny smak.

Podczas tych przyjemnych wieczorów tymczasowo odwracaliśmy uwagę od flamingów i wędrowaliśmy wśród baobabów i rosnących między nimi ciernistych krzewów, zaglądając do spróchniałych drzew, szukając ukrytych między gałęziami gniazd i odwracając każdą butwiejącą kłodę, żeby sprawdzić, jakie jeszcze stworzenia uda się nam znaleźć.

Żyło tam kilka gatunków ptaków – szkarłatny wikłacz czerwonodzioby, skowronek, dudek, perlica zwyczajna i stada małych madagaskarskich nierozłączek siwogłowych o łebkach spokojnej, szarej barwy i zielono upierzonych tułowiach – jednak żaden z nich nie występował w zbyt wielkiej liczbie. Nawet na samym jeziorze było niewiele gatunków innych niż flamingi – jedna lub dwie samotne czaple białe, małe stadko kaczek o czerwonych dziobach, a szczególnie wieczorami grupa eleganckich rybitw złotodziobych o długich skrzydłach. Nie znajdowaliśmy węży ani żadnych ssaków, ale pewnego wieczoru odwróciłem jakąś kłodę i ujrzałem, że w przytulnej, małej norce wyścielonej kruchymi, brązowymi liśćmi śpi zwinięty w mały kłębek tenreczynek jeżowaty (tenrek mniejszy).

Miał nie więcej niż piętnaście centymetrów długości, drobne oczka, wilgotny, spiczasty pyszczek porośnięty obficie włosami czuciowymi i grzbiet całkowicie pokryty krótkimi kolcami. Faktycznie wyglądał dokładnie jak miniaturowy jeż i gdybym z uprzednio przeczytanych książek nie wiedział, że na Madagaskarze nie żyją jeże, wziąłbym go właśnie za ten gatunek zwierzęcia.

Jednak jego budowa wewnętrzna nie pozostawia wątpliwości, że tenrek to zwierzę bardzo różniące się od jeża i choć tak jak jeż należy do dużego rzędu owadożernych (Insectivora)*, ma kilka cech znacznie upodabniających go do torbaczy. Wielu zoologów rzeczywiście uważa tenrekowate (kretojeże) za jedną z najprymitywniejszych rodzin prawdziwych ssaków. Podobnie jak wiele madagaskarskich stworzeń tenreki w naturalnych warunkach nie występują nigdzie poza tą wyspą, a ich jedyni bliscy krewni w innych rejonach świata to należący do rodziny ryjówkowatych gatunek Crocidura olivieri, bytujący w lasach zachodniej Afryki, oraz niezwykłe stworzenie zwane almikiem haitańskim, którego występowanie ogranicza się do dwóch wysp: Kuby i Haiti.

Będzie kłapał zębami i gryzł

Na Madagaskarze występuje wiele różnych gatunków z rodziny tenrekowatych, z których bynajmniej nie wszystkie skrywają swoją prawdziwą tożsamość pod kolczastą peleryną. Niektóre to małe stworzenia z czarną okrywą włosową z żółtymi pasami. Inne przypominają krety, jeszcze inne ryjówki, a niektóre ryją nory w groblach poletek ryżowych i pływają w kanałach oraz zalanych wodą polach niczym szczury wodne (karczowniki). Jeden z tenrekowatych ma wyraźną cechę wyróżniającą, czyli czterdzieści siedem kręgów w ogonie, więcej niż jakikolwiek inny ssak. Największy z nich wszystkich tenrek zwyczajny, stworzenie wielkości królika, zwane niekiedy kretojeżem bezogonowym – to nazwa mało pomocna, bo kilka innych gatunków też nie ma ogona – posiada sztywne, szczeciniaste futro z kilkoma niewielkimi kolcami ukrytymi we włosach z tyłu karku.

Jak się dowiedzieliśmy później po złapaniu przedstawicieli innych gatunków, zachowanie tenreków różni się w zależności od środków obrony. Nasz tenreczynek jeżowaty potrafił zwinąć się w kłębek, niezupełnie tak idealnie jak jeż, niemniej wystarczająco dobrze, by służyło mu to jako dostateczny środek obrony przed psami lub innymi stworzeniami szukającymi mięsnego posiłku, ale niezbyt uradowanymi perspektywą pyska pełnego kolców. Spędzał tak większość dnia, lecz wieczorami rozwijał ciało i dreptał naokoło, węsząc uniesionym w powietrze noskiem i delektując się bodźcami, których nie zapewniały mu niechybnie jego małe oczka. Jeśli w tym momencie go dotykaliśmy, wstrząsał barkami i czynił bardzo zasługujące na uznanie starania, by podziurawić nam palce kolcami. Jeśli dalej mu się naprzykrzaliśmy, mógł z rzadka kłapać na nas drobnymi zębami, lecz zazwyczaj zbliżał głowę do tylnych łap i marszczył pysk w głębokie bruzdy, próbując zetknąć kolce skóry głowy z tymi, które porastały mu tylną część ciała.

Z tego względu mięso tenreczynka jest zakazanym rodzajem pożywienia dla malgaskich mężczyzn szczycących się odwagą, gdyż ludzie wierzą, że zjedzenie go nieuchronnie zaraziłoby ich tchórzostwem, za jakie uważają tego rodzaju manifestacje tenreczynka, który nie podejmuje żadnej czynnej obrony, tylko zwija się w kłębek.

Natomiast duży tenrek zwyczajny, który nie ma kolców, przy najlżejszej prowokacji będzie kłapał zębami i gryzł. W rezultacie nie ma tabu, które by czyniło zeń nieodpowiedni kąsek nawet dla malgaskiego żołnierza; w istocie często poluje się na niego dla mięsa. Skuteczność jego ugryzień paradoksalnie przyczyniła się do narodzin przesądu działającego na szkodę tego zwierzęcia, gdyż kobiety poszukują jego żuchwy zbrojnej w rozliczne ostre, białe zęby, liczniejsze o kilka sztuk niż u większości ssaków, i zawieszają ją na szyi dziecka jako amulet zapewniający posiadaczowi zdrowe, mocne uzębienie.

Znaleźliśmy jeszcze pięć uroczych tenreczynków jeżowatych. Trzymaliśmy je wszystkie razem w wyścielonej słomą skrzynce z drucianą przednią ścianą. Założyliśmy, że ich naturalny pokarm stanowią owady i dżdżownice, zatem dostarczaliśmy im obu przysmaków. Dawaliśmy im też małe kawałki surowego mięsa, które w nocy chciwie pożerały i które dobrze im służyło.

Nasze zachwyty nad tymi zwierzętami obserwowało paru mężczyzn, którzy odwiedzali nasz obóz, żeby rozsiadać się i patrzeć, jak krzątamy się przy dziwnych zajęciach nad kuchenką butanową, magnetofonem lub kamerą. Chętnie zbierali puste puszki, wyrzucone kawałki taśmy filmowej i niepotrzebne butelki, a w stosownym czasie widzieliśmy, jak te przedmioty pojawiają się ponownie przy studniach jako pojemniki do przenoszenia wody albo kubki do picia, jeśli zaś nie miały żadnej funkcjonalnej wartości, to przekształcano je za pomocą kawałka sznurka w naszyjniki dla dzieci.

Pewnego wieczoru trzej mężczyźni przyszli do obozu i przynieśli coś w zamian – wijące się zawiniątko zrobione ze związanej koszuli. Kiedy rozwiązałem jeden z rękawów i zerknąłem do środka, ujrzałem nie jedno, ale wiele małych, pokrytych futrem stworzeń z okrągłymi, błyszczącymi oczami i długimi ogonami. Mężczyźni nie mogliby nas obdarować niczym lepszym, gdyż przynieśli nam najmniejsze lemury z całego klanu – mikruski myszate (inaczej lemurki myszate, Microcebus murinus).

Kiedy wreszcie udało się nam przenieść je do klatki, przekonaliśmy się, że mamy ich dwadzieścia dwa. Skuliły się ze strachu w tylnej części skrzynki, mrugając nerwowo. Mężczyźni znaleźli je w spróchniałym drzewie. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że są to stworzenia nocne, które nie cierpią dziennego światła. Wycięliśmy pasy z tkaniny workowej, zawiesiliśmy je na frontowej ścianie klatki i zostawiliśmy mikruski, by się uspokoiły w ciemności. Tej samej nocy zobaczyliśmy, że już są w najlepszej formie, brykały bowiem po całej klatce przy świetle księżyca.

David Attenborough – popularyzator wiedzy przyrodniczej, brytyjski biolog, pisarz i podróżnik. Agnostyk, który za przyczynę obecnego stanu środowiska naturalnego uważa lekceważenie przyrody mające swoje korzenie w Księdze Rodzaju

Fragment książki  „Podróże na drugi kraniec świata. Dalsze przygody młodego przyrodnika", przeł. Adam Tuz, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, Warszawa 2020

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Piastowałem nasze cenne, zrekonstruowane jajo na kolanach w pełnej przechyłów i wstrząsów drodze powrotnej znad koryta Linty przez usiane kamieniami wzgórza i didierowe lasy. Jechaliśmy z powrotem na północ do Ampanihy i dalej, lepszymi już drogami, na zachód w kierunku Zatoki św. Augustyna i miasta Tuléar (na Madagaskarze – red.).

Wzdłuż wybrzeża, zarówno na północ, jak i na południe od Tuléaru, znajduje się kilka słonych jezior, o których w Tananarywie słyszeliśmy, że nawiedzają je stada flamingów. Pierwsze, które odwiedziliśmy, leżało na południu i nosiło niemożliwą do wymówienia nazwę Tsimanampetsotsa. Żeby do niego dotrzeć, musieliśmy przepłynąć promem przez rzekę Onilahy, na południe od miasta, po czym jechać przez cały dzień poprzez niekończące się wydmy z osuwającego się piasku. Jezioro okazało się długim na półtora kilometra zbiornikiem, wypełnionym zjadliwie gorzką, mętną wodą; na jego środku, daleko poza zasięgiem naszych obiektywów, ujrzeliśmy grupę mniej więcej stu flamingów – drobnych, kościstych sylwetek przesuwających się powoli w zamglonym od gorąca powietrzu. Było to wielce rozczarowujące. Nie tylko nie można było dostać się w pobliże ptaków, ale i liczebność stada była nieznaczna w porównaniu z ogromnymi zgromadzeniami, liczącymi setki tysięcy ptaków, często nawiedzającymi słone jeziora we wschodniej Afryce.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich