Pomścimy Gdańsk! Protesty Grudnia ’70 nie tylko na Wybrzeżu

W powszechnej opinii grudzień 1970 roku to tylko strajki na Wybrzeżu. Nic bardziej mylnego.

Publikacja: 11.12.2020 18:00

Reakcja społeczeństwa na podwyżki zaskoczyla władze. Na zdjęciu: jeden ze szczecińskich zakładów pra

Reakcja społeczeństwa na podwyżki zaskoczyla władze. Na zdjęciu: jeden ze szczecińskich zakładów pracy, grudzień 1970 r.

Foto: PAP, Andrzej Witusz

Gdy dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia 1970 r. władze ogłaszały tzw. operację cenową, Władysław Gomułka liczył być może, że społeczeństwo jakoś przełknie tę gorzką pigułkę. Ledwie kilka dni wcześniej władza odniosła przecież duży sukces propagandowy w postaci podpisania tzw. traktatu normalizacyjnego, w wyniku którego Republika Federalna Niemiec uznała nienaruszalność granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. A jednak I sekretarz PZPR się pomylił. Wściekłość wywołana podwyżkami cen była ogromna.

Już 12 grudnia, w dniu, w którym Polacy dowiedzieli się o podwyżkach, pojawiły się pierwsze ulotki i napisy na murach. W następnych dniach doszło do strajków i gwałtownych manifestacji w całym kraju. Najbardziej dramatyczny przebieg miały one na Wybrzeżu – w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu. Doszło do walk z milicją, wojskiem i innymi jednostkami siłowymi. Padli zabici i ranni.

W powszechnej opinii grudzień 1970 roku to tylko strajki na Wybrzeżu. Nic bardziej mylnego. W ciągu całego grudnia odnotowano ich 33 poza Wybrzeżem, a brało w nich udział, według różnych danych, między 12,5 tys. a 22 tys. osób. Strajkowano w 7 z 17 województw. Wiele z takich protestów miało krótkotrwały charakter i po rozmowach z dyrekcją lub przedstawicielami władz lokalnych szybko się zakończyły. Zazwyczaj oferowano ludziom rekompensaty lub wypłaty premii, aby tylko ugasić ich gniew. Niekiedy tłumaczono, że dyrekcje zakładu nie miały żadnych możliwości, aby pomóc robotnikom.

Strajki w swojej początkowej fazie zmierzały ku wywarciu presji na władze, aby odwołać podwyżkę cen i ułatwić ludziom codzienne życie. W większości protestujących zakładów i instytucji oprócz haseł dotyczących „operacji cenowej" pojawiały się postulaty dotyczące zmian w organizacji pracy, ograniczania rozwarstwień płacowych między kadrą kierowniczą a robotnikami oraz domagano się prawdziwych komunikatów medialnych.




Rzeź, SS i klika Gomułki

W całym kraju atmosfera była bardzo napięta. Blokada informacyjna nałożona przez władze nie odniosła skutku, choćby dzięki Radiu Wolna Europa. Ludzie wiedzieli, co się dzieje, bo wiadomości docierały wewnątrz kraju różnymi drogami. Ich źródłem byli kolejarze, dostawcy, pracownicy zakładów kooperujących ze stoczniami. Prozaik Stefan Kisielewski na kartach swoich „Dzienników" pisał: „podobno strajk w stoczni trwa [...]. Nasza telewizja i radio odezwały się na ten temat po dwóch dniach, gdy cały świat trąbił już o tym na wszelkie sposoby".

Pisarz Leszek Prorok komentował: „Ponoć robotnicy Wybrzeża mają za złe Warszawie, że była spokojna. Ludzie, którzy na święta przyjechali z Trójmiasta, mówią, że najgorzej było w Gdyni. W pierwszych godzinach nad miastem było czarno od helikopterów, z których strzelano do ludzi. W Szczecinie zniszczony tylko gmach KW, lokale »Głosu Szczec.« w Domu Prasy i sklep dolarowy PKO na rogu pl. Żołnierza". Niezwykle plastycznie to, co działo się na Wybrzeżu, opisywał z perspektywy Krakowa Karol Eistreicher: „6.10. Gdynia – tłum napiera, nie tylko stoczniowcy. »Hurra«. Czołgiści odpalili, salwa, 4 zabitych, ranni. Atak na gmach Prokuratury. 5 tys. spiera się z wojskiem. Śpiewają Rotę. Cztery pochody. Zwłoki na drzwiach. Zastrzelono chłopca – 16 lat. Milicjanci otworzyli ogień do niosących zwłoki. Zabito dziewczynę niosącą flagę umoczoną w krwi zabitego chłopca". Poza Wybrzeżem pojawiły się ulotki: „Precz z czerwonymi katami Gdańska", „Śmierć mordercom robotników w Gdańsku", „Precz z rządem ucisku. Niech żyją elementy w Gdańsku", „Mordercy w rządzie", „Wolność nie zna ceny – mordercy są w ORMO, UB i MO", „Mordercy precz", „Niech żyje rok 1956", „Dziewczęta!!! Jako przyszłe matki nie pozwólmy na to, aby w okresie pokoju ginęły pod gąsienicami czołgów matki z dziećmi! Aby puszczano psy na ludzi, którzy walczą o swoje prawa. Niech żyje prawdziwa wolność!", „Patrioci powstańmy, bo na Pomorzu rzeź", „Niech żyje antykomunistyczne Wybrzeże!" i napisy na murach: „MO równa się SS", „Polacy do broni. Solidaryzujmy się z Gdańskiem". „Precz z komuną" czy „Precz z kliką Gomułki".

Do największych demonstracji poza Wybrzeżem doszło w Krakowie, Słupsku, Białymstoku, Bydgoszczy, Wałbrzychu, Chorzowie, Olsztynie i Wrocławiu. Najbardziej dramatyczny obrót przybrały one w Elblągu, gdzie doszło do kilkudniowych starć z milicją, podpalenia gmachu prokuratury, Tadeusza Sawicza, nieuczestniczącego w protestach. Na wieść o wykupowaniu przez młodzież materiałów łatwopalnych władze postanowiły otoczyć kilka budynków użyteczności publicznej kordonem sił porządkowych i przygotowywały się na odparcie ataków. Rzeczywiście, 200-osobowa grupa próbowała podpalić Komitet Miejski i Powiatowy PZPR, lecz nie udało się jej tego dokonać. Tłum atakował pocztę, bank, centralę telefoniczną oraz czołgi. 18 grudnia zginął przypadkowy przechodzień Tadeusz Sawicz, który w momencie, gdy otrzymał postrzał z milicyjnej broni, opuszczał bar. Milicja i wojsko do późnych godzin popołudniowych pacyfikowały miasto.

Rozwalcie te pętaczyny

W stolicy Małopolski 16 grudnia pojawiły się w akademikach ulotki wzywające do udziału w wiecu. Poza tym w zajezdni w wozie tramwajowym ujawniono ulotkę wykonaną pismem ręcznym przez kalkę na papierze maszynowym o treści: „Odezwa do robotników, studentów i młodzieży szkolnej. Bracia, nie dajmy się gnębić ciemiężycielom. Na gwałt odpowiadajmy gwałtem. Razem z Poznaniem, Sopotem i Gdańskiem występujmy czynem, aby nasza ciemna władza nie gnębiła nas. Do strajku, bracia!". Następnego dnia „wieczorem licząca 100 osób grupa młodzieży wznosiła w rejonie rynku okrzyki: »Niech żyje Gdańsk«, »Pomścimy Gdańsk«, »Przyłączcie się do nas«. Demonstrację zakończono, kiedy przybyły oddziały ZOMO. Siedemnastego grudnia na rynku zebrało się od 600 do ponad 3 tys. osób (w źródłach pojawiają się różne liczby), które wznosiły antykomunistyczne okrzyki, śpiewano Międzynarodówkę" – pisali o tych wydarzeniach historycy Łukasz Kamiński i Tomasz Balbus.

Demonstranci, spodziewając się zdecydowanej reakcji władz, zastosowali specyficzną taktykę walki. W momencie uderzenia milicjantów rozbiegali się w różnych kierunkach i gromadzili we wcześniej umówionych miejscach na Rynku lub jego najbliższych okolicach. Mieczysław Nowak, komendant wojewódzki MO w Krakowie, w rozmowie telefonicznej z wiceministrem spraw wewnętrznych Ryszardem Matejewskim relacjonował: „Grupa bardzo była ruchoma. Zbierali się, nie szli nigdzie razem, nagle w rynku i poza rynkiem zaraz było 20 pod pomnikiem, potem 50, potem już 100, 150 i to trwało bardzo krótko, na widok milicji rozpierzchli się, wpadli do domów studenckich i cześć". Szefowi MSW Kazimierzowi Świtale relacjonował zaś: „Bez przerwy się [z nimi] gonimy i oni się rozpraszają przy atakowaniu, wyrywamy zatrzymanych, zatrzymujemy, lejemy pałami".

Taki sposób walki spowodował, że milicjanci mieli problem w spacyfikowaniu protestu. Używano pałek, gazów łzawiących, armatek wodnych, a Świtała zalecał: „Weźcie jakoś rozwalcie, towarzyszu Nowak, w cholerę te pętaczyny".

Podczas wielogodzinnej manifestacji usiłowano wznosić barykady. Demonstrację rozproszyły duże siły milicji i wojska. Tego dnia zatrzymano 102 osoby. Sytuacja powtórzyła się następnego dnia, z tym że dostęp do Rynku zablokowano, co jednak nie powstrzymało manifestujących. Do starć doszło około godziny 18.30 i trwały one do 22. Wspomniany wyżej Matejewski instruował Nowaka: „Słuchaj, jeśli idzie o studentów, to w dalszym ciągu obowiązują te zalecenia, żeby nie wywoływać konfliktów, co wcale nie oznacza, że jak któryś tam do czegoś się szykują, żeby go zgrabnie i bez rozgłosu ich zwinąć, żeby ich tam izolować. Ale żeby tam jakiś aresztów prewencyjnych nie przeprowadzać. Po prostu nie otwierać sobie nowego frontu".

Jednak areszty prewencyjne stosowano już od 15 grudnia, a jednym z zatrzymanych był Ryszard Terlecki, dziś wicemarszałek Sejmu, a wówczas student Uniwersytetu Jagiellońskiego. Terlecki wspominał: „We wtorek [15 grudnia] wieczorem wracając do domu spotkałem na schodach dwóch tajniaków, którzy po wylegitymowaniu zabrali mnie do samochodu zaparkowanego w bocznej ulicy. Siedzący w nim funkcjonariusz kopiowym ołówkiem skreślił moje nazwisko na liście wyjętym z niebieskiej koperty. Pierwsze 48 godzin spędziłem w zatłoczonym areszcie znajdującym się w piwnicach budynku komendy przy ul. Batorego, następnie – skutego w kajdanki – przewieziono mnie do więzienia na Montelupich, niemal całkowicie opróżnionego z więźniów i przygotowanego na przyjęcie uczestników ewentualnych rozruchów. W czwartek wieczorem, gdy znalazłem się na Montelupich zostałem zamknięty sam na sam w dużej 16-osobowej celi. W nocy zaczęto w niej umieszczać uczestników demonstracji, a także młodych ludzi, zgarniętych z ulic. W ciągu kilku godzin więzienie zapełniło się do granic możliwości". Według różnych danych od 16 do 21 grudnia 1970 r. w Krakowie zatrzymano ponad 400 osób, ok. 100 osobom postawiono różnego rodzaju zarzuty.

Milicjant po rosyjsku

W Słupsku do walk doszło 16 i 17 grudnia. Pierwszego dnia manifestacja rozpoczęła się przed kinem Milenium, gdzie zebrało się kilkaset osób. Walki trwały do późnych godzin nocnych, a do miasta ściągnięto posiłki z Ustki. Następnego dnia późnym popołudniem grupki młodzieży zbierały się w centrum miasta, a ich liczebność wkrótce sięgała ok. 500 osób (niektóre dane mówią nawet o 2 tys.). Według SB byli to młodzi robotnicy ubrani w ortalionowe kurtki oraz ci, których „określa się jako »urodzeni w niedzielę« i pospolici chuligani".

Około 17.30 rozpoczęła się pacyfikacja prowadzona przez ZOMO. W czasie walk próbowano podpalić Międzynarodowy Klub Książki i Prasy „Ruch", gdzie mieścił się lokal miejscowej PZPR, ale ta akcja się nie powiodła. Około godz. 20 zakończono akcję. Jedna osoba została ranna. Warto zwrócić uwagę, że w Słupsku w demonstracjach brała udział głównie młodzież, nie angażowali się zaś w nie robotnicy. „Rozruchy u nas były na całego. W jednym z takich wieców uczestniczyła moja bliska koleżanka. Miała potem kłopoty z milicją. Opiszę Tobie, co ona mi opowiedziała. Złapali ją z koleżankami i kolegami jak pisali farbą na ścianie coś o Gomułce (już nie pamiętam). Siedziała przez całą noc i pół dnia w areszcie. Na śniadanie dali im tylko chleb i wodę. Na przesłuchaniu kilka razy oberwała raz pałą na siedzenie i kilka razy w twarz. Wyobraź sobie, jak ona była zdziwiona, gdy siedzący w polskim mundurze milicjant zaczął jej zadawać pytania po rosyjsku. Powiedziała, że nie rozumie, bo nie umie po rosyjsku i oberwała w buziuchnę" – relacjonowała autorka pewnego listu. Informacje o takim sposobie przesłuchań znajdujemy też w innym liście ze Słupska: „Obchodziła się milicja z ludźmi jak hitlerowcy".

W ciągu kilku kolejnych dni miasto nieustannie przeczesywały patrole, natychmiast reagując, gdy tylko młodzi ludzie zbierali się w grupki. W niektórych przypadkach używano pałek, aby zmusić ich do rozejścia się do domów.

Dlaczego nie robicie bałaganu

W Białymstoku podczas manifestacji oddano strzały w powietrze, a w Olsztynie aresztowano pasażerów jednego z pociągów, którzy wznosili antykomunistyczne hasła. Co ciekawe, wśród osób zatrzymanych byli pracownicy Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Jak stwierdzano w czasie rozmów kierownictwa partyjnego i spraw wewnętrznych, problem z pracownikami stoczni i ich kooperantami był większy, gdyż kolportowali oni po kraju informacje o walkach na Wybrzeżu i „podżegali" do buntu. Przykładem była sytuacja z Inowrocławia, gdzie „ze Stoczni Gdańskiej 3 poborowych, którzy mieli zgłosić się w jednostce, nie zgłosili się, natomiast tam w rozmowie z jakimś stróżem Błażejczakiem, tam agitowali, dlaczego w Inowrocławiu spokój jest, dlaczego bałaganu nie robicie".

Na Dolny Śląsk echa buntu na Wybrzeżu dotarły 15 grudnia 1970 r. Do największych akcji strajkowych w solidarności z Wybrzeżem doszło we Wrocławiu. 17 grudnia w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego pracę przerwało 500 osób, w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego zaś – ok. 2000, a w następnych dniach w kilku innych fabrykach. Ważne było to, że w wielu z dolnośląskich zakładów prowadzono tajną produkcję na zamówienie wojska. Władze obawiały się, że w wyniku protestów informacje o tym zostaną ujawnione.

We Wrocławiu 17 i 18 grudnia ludzie wyszli na ulice, podobnie jak w Wałbrzychu, gdzie 18 grudnia młodzież uzbrojona w kije i kamienie dwukrotnie starła się z jednostkami ZOMO. Władze obawiały się też o Legnicę, gdzie stacjonowała armia radziecka. W rozmowie telefonicznej między komendantem wojewódzkim MO we Wrocławiu Marianem Janickim a wiceministrem spraw wewnętrznych Tadeuszem Dryzkiem sprawa ta została podniesiona. „Może warto by tam posłać kogoś z Komitetu Wojewódzkiego, żeby czuwał? Bo to jest jednak delikatny teren, jakby tam wyskoczyły jakieś starcia, wiecie, takie... takie z rodzinami radzieckimi czy coś, co tam mieszkają..." – niepokoił się Dryzek. Janicki odpowiedział: „Oni są w zamkniętym kwadracie chronieni przez żołnierzy".

Grudzień 1970 r. należał do najtragiczniejszych miesięcy w powojennej historii Polski. Protesty społeczne zdławiły siłą wojsko i milicja. Oficjalne dane mówiły o 45 zabitych, ponad tysiącu rannych i tysiącach zatrzymanych. Setki osób stanęły przed sądami i dostało wyroki. O nadzieję i poprawę bytu walczono nie tylko na Wybrzeżu, i nie tylko w dużych miastach, ale i w mniejszych miejscowościach, gdzie trudniej było podjąć protest. Trudniej też było uniknąć konsekwencji, grożących nie tylko tym, którzy odważyli się demonstrować, ale i ich rodzinom. Wszystkim jesteśmy winni pamięć.

Sebastian Ligarski – historyk, Oddziałowe Biuro Badań Historycznych IPN w Szczecinie

Gdy dwa tygodnie przed świętami Bożego Narodzenia 1970 r. władze ogłaszały tzw. operację cenową, Władysław Gomułka liczył być może, że społeczeństwo jakoś przełknie tę gorzką pigułkę. Ledwie kilka dni wcześniej władza odniosła przecież duży sukces propagandowy w postaci podpisania tzw. traktatu normalizacyjnego, w wyniku którego Republika Federalna Niemiec uznała nienaruszalność granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. A jednak I sekretarz PZPR się pomylił. Wściekłość wywołana podwyżkami cen była ogromna.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich