Eksperci mówią, że jest pan zawodnikiem walecznym. Portal chess24.pl napisał kiedyś: „Jan-Krzysztof Duda jest jak rekin, bo kiedy poczuje krew, to wchodzi za wszystko". Co to znaczy?
Staram się grać w miarę agresywnie. Wiem, że mój styl wielu ludziom się podoba. Daleko mi oczywiście do Michaiła Tala, który grał takie pozycje, że na szachownicy panował kompletny chaos. Wciągał rywali w sytuacje obiektywnie dla siebie niepoprawne, ale lepiej się w nich orientował. Sam kiedyś powiedział, że wywozi w ten sposób przeciwników w ciemny las, gdzie dwa plus dwa równa się pięć, a ścieżka jest szeroka tylko dla jednego. Moje szachy są agresywne, ale nie skrajnie. Myślę, że jednocześnie pozostają kombinacyjne i ciekawe.
Co lepiej smakuje: srebro mistrzostw świata w szachach błyskawicznych, medal drużynowych mistrzostw świata czy wygrana z Magnusem Carlsenem?
Trudno porównywać te wszystkie wyniki. Wydaje mi się, że jako osiągnięcie turniejowe – wicemistrzostwo z Saint Petersburga, a jako meczowe – pokonanie Carlsena. Trzeba też pamiętać o Olimpiadzie Szachowej w Batumi, gdzie jako reprezentacja mierzyliśmy się ze wszystkimi szachowymi potęgami i byliśmy o krok od złota, ale w ostatniej rundzie zremisowaliśmy z Indiami, co dało nam ostatecznie czwarte miejsce. Liczę, że teraz uda mi się osiągnąć dobry wynik podczas mistrzostw Europy w szachach błyskawicznych, które organizują Katowice (18–20 grudnia – przyp. red.). Cieszę się, że taka impreza odbywa się w Polsce, nawet jeśli z powodu pandemii tylko w formie online.
Bardziej odpowiada panu rywalizacja zdalna czy walka twarzą w twarz?
Obie lubię, choć na pewno gra przez internet to coś innego. Podczas wielu turniejów pojawiają się jednak kamery i wówczas można zobaczyć, jak zachowuje się rywal. Ciekawe jest to, że wielu szachistów w takiej rywalizacji się otwiera, przed komputerem trudniej im utrzymać pokerową twarz. Na pewno szachy online są mniej prestiżowe niż te klasyczne, ale sytuacja się zmienia. Dużo zrobił w tym kierunku Carlsen, który zorganizował cykl prestiżowych turniejów. Rywalizacja za pośrednictwem komputera wiąże się też z nietypowymi zjawiskami. Pierwsze to miss-click, czyli sytuacja, w której szachista nie trafia w pole. To może doprowadzić do porażki. Możliwy jest też pre-move, czyli zaprogramowanie konkretnego ruchu na przyszłość, co odbywa się na szachownicy automatycznie. Dzięki temu zagranie zajmuje jedną dziesiątą sekundy.
W grze online większe pole do popisu mają jednak oszuści. Doping technologiczny to duży problem?
To przykre zjawisko, które występuje masowo, choć na szczęście nie na najwyższym poziomie. Ludzie potrafią zrobić wiele, kiedy w grę wchodzą pieniądze. Przyjmowanie dopingu w innych dyscyplinach sportu może dać 10–20 procent przewagi. Zysk w szachach jest nieporównywalnie wyższy, bo początkujący dzięki silnikowi może nagle zacząć grać jak geniusz. Przy okazji meczów na najwyższym poziomie nie trzeba mieć dostępu do silnika przez cały czas, wystarczy skorzystać z niego przy okazji jednego czy dwóch kluczowych ruchów. Całe szczęście, że oszuści rzadko oszukują mądrze. Da się ich wyczuć i wykryć. Środowisko reaguje jednoznacznie – nikt z oszustem nie zagra.
Pana ktoś kiedyś oszukał?
Zdarzyło się. Problem oszustw pojawia się najczęściej w turniejach otwartych, z udziałem kilkuset osób. Myślę, że w czołówce raczej nie oszukuje nikt. Najlepsi gracze na świecie mają wysoką zgodność ruchów z komputerowymi, ok. 90 procent. Ja gram trochę bardziej intuicyjnie, psychologicznie. Mój wynik waha się w okolicach 80–85 procent.
Czy w świecie superkomputerów warto jeszcze sięgać do historii? Czego współcześni szachiści mogą się nauczyć od dawnych mistrzów?
Wszyscy znają dokonania poprzedników czy przebieg najlepszych partii sprzed lat. Wiadomo, że gra się zmieniła, rozwinęła. Ważna jest jednak sama znajomość kultury szachowej. Ja od dziecka interesowałem się historią, w wieku ośmiu lat umiałem wymienić wszystkich mistrzów oraz daty, kiedy zdobywali i tracili tytuły. „Moi wielcy poprzednicy" Garriego Kasparowa, czyli pięć tomów o wielkich zawodnikach z różnych epok, to biblia szachów.
Szachiści są przesądni?
Oczywiście, że tak! Po przegranej partii, w ramach obrony ego, zawsze wygodnie jest zrzucić winę za niepowodzenie na czynniki zewnętrzne. Ja też mam swoje zwyczaje. Kiedy przegram partię, a kolejnego dnia mam grać o tej samej godzinie, to staram się wszystko zmienić. To wprawia mnie w dobry nastrój.
Gracze ze światowej czołówki są zamożni?
Na pewno nie mamy tak dobrze jak piłkarze. Kilkunastu najlepszych szachistów świata regularnie dostaje jednak zaproszenia do turniejów zamkniętych – rozgrywanych na różnych kontynentach – gdzie nawet za ostatnie miejsce można zarobić kilka albo kilkanaście tysięcy dolarów. Carlsen, wiadomo, to multimilioner. Człowiekiem, który wprowadził naszą grę na wyższy poziom finansowy, był Bobby Fischer. Ludzie postrzegali go jako ekscentryka, który miał dużo dziwnych wymagań dotyczących sali czy światła, ale za zwycięstwo nad Borysem Spasskim w 1972 roku zarobił 250 tysięcy dolarów.
Dziś twarzą królewskiej gry jest Carlsen. Na czym polega jego fenomen?
Chyba na tym, że tak naprawdę nikt tego do końca nie wie! Kiedyś Carlsen grał powolne, długie partie, w których wymęczał zwycięstwa dzięki mikroprzewagom. Teraz jest trochę bardziej agresywny. Wpływ miała na to sztuczna inteligencja, która w 2018 roku ograła silnik szachowy. Od razu wyjaśnię: silnik to algorytmy, które według określonych kryteriów oceniają zagrania. Komputer czasem weźmie piona, bo policzy, że choć będzie później długo cierpiał, to na końcu się obroni. Sztuczna inteligencja gra sama ze sobą i dzięki temu doświadczeniu pokonała silnik w stylu zupełnie niekomputerowym. Niektóre partie były wręcz spektakularne. Ten eksperyment dowiódł, że w szachach wcale nie nastąpił czas remisowej śmierci, bo można zwyciężać dzięki agresywnej grze. To zainspirowało Carlsena do zmiany stylu. Poza tym jego mocną stroną jest psychika. No i ciężka praca. Piękne jest to, że dotarł na szczyt jako człowiek znikąd, bo Norwegia nie miała tradycji szachowych.
Dziś to kraj, gdzie w szachy gra co dziesiąty mieszkaniec, a partie pokazuje państwowa telewizja.
Słyszałem historie o tym, jak w 2013 roku był boom na sprzedaż szachownic, a Carlsen przebił popularnością biegaczkę narciarską Marit Bjorgen. Dziś jest marką promowaną przez państwo. Trudno mi sobie to wyobrazić w Polsce, a są kraje, gdzie arcymistrz jest dobrem narodowym.
Szachom pomogła zarówno pandemia, jak i serial Netflixa. Co pan myśli o „Gambicie królowej"?
Wiadomo, że fabuła to typowy amerykański sen, ale serial podobał się szachistom. Pozycje w grze miały sens, co w podobnych filmach nie jest wcale oczywiste. Fascynuje mnie, że pojawił się tam Wariant Levenfisha – nigdy wcześniej nie spotkałem się z tą nazwą, to jakiś losowy debiut, a jednak był pierwszą rzeczą, jaką woźnyShaibel pokazał bohaterce. Ciekawostką jest, że Borgow zagrał Kontrgambit Albina. To debiut z przymrużeniem oka, trochę kawiarniany. Zabawna była potężna szachownica na suficie, ale faktycznie są zawodnicy, którzy w ten sposób analizują ruchy. Słynął z tego chociażby Wasilij Iwańczuk. Na pewno serial jest ciekawy. Dobrze zrobiony.
Ma pan 22 lata. Jaki jest najlepszy wiek dla szachisty?
Szachy odmłodniały, dziś optymalny wiek to dwadzieścia kilka lat. Carlsen niedawno skończył trzydziestkę, ale myślę, że po niej też można odnosić sukcesy. Trochę czasu na realizację marzenia o mistrzostwie świata jeszcze mam.