W filmie „Zawód: reporter" Michelangela Antonioniego główny bohater – zmęczony życiem dziennikarz – dusi się, pracując w gorącej Afryce. Bruno Barbey dobrze znał ten klimat: urodził się 13 lutego 1941 r. w mieście Berrechid, leżącym na południe od Casablanki, we francuskim wówczas Maroku. Dorastał w różnych miejscach tego kraju: w Rabacie, Marrakeszu, Tangerze. Jego ojciec Marc Barbey pracował jako francuski dyplomata; matka Marie Clément-Grandcourt pochodziła z wojskowej rodziny w Szwajcarii. To po nich odziedziczył dwa obywatelstwa i ciekawość świata. Ponoć od dziecka wiedział, że chce podróżować jak Antoine de Saint-Exupéry, francuski pisarz i lotnik, który zresztą kilka lat mieszkał w hiszpańskiej części Maroka.
Marc i Marie zdecydowali, że nastoletni Bruno wyjedzie do Paryża do liceum, gdzie – jak pisał w retrospektywnej książce „Pasaże" (2015) – uważano go za „nieuka i nawróconego mańkuta". Wspominał też, że opuszczali z kolegami zajęcia, aby oglądać filmy włoskich neorealistów: Roberta Rosselliniego, Vittoria de Siki, Michelangela Antonioniego. Tak przygotowany wstąpił do École Des Arts et Métiers w szwajcarskim Vevey, by studiować fotografię i grafikę – po roku opuścił jednak szkołę, bo zbyt koncentrowała się na reklamie. Od razu zaczął pracować z aparatem: wydawnictwo Éditions Rencontre w Lozannie zleciło mu dokumentowanie regionu Camargue w delcie Renu, Neapolu, Portugalii, Szkocji, Kenii i Kuwejtu. Każdy z tych wyjazdów przynosił publikację fotograficznego albumu, których do śmierci w listopadzie 2020 r. Barbey wydał ponad 30.
Zlecenia zostawiały niedosyt, bo fotoreporter czuł, że potrzebuje wolności w zajmowaniu się jednym tematem przez dłuższy czas, jak uczynił szwajcarski dokumentalista Robert Frank w przełomowej książce „Amerykanie" (1958). Idąc za jego przykładem, Barbey przejechał przez Włochy używanym volkswagenem, fotografując miejscowych w czarno-białym stylu neorealizmu. Zdjęcia „bohaterów teatralnego świata" przyniosły mu powszechne uznanie. „Moim celem było uchwycenie ducha tego miejsca" – mówił i pokazał dziesiątki momentów wziętych z życia: rodzinę na skuterze z ciężarną matką; grupę roześmianych dziewcząt z żebrakiem wyciągającym dłoń w tle; chłopców bawiących się atrapami broni; prostytutki i księży, mafiosów i starców. Fotografie po latach ukazały się w albumie „Włosi" (2002), ale z miejsca zwróciły uwagę słynnej agencji fotograficznej Magnum, gdzie Barbey dostał angaż.
Spędził w agencji 50 lat i przeszedł długą drogę: zaczynał od zdjęć do serwisu, został wiceprezesem na Europę i prezesem na świat (1992–1995). Wolał jednak podróżować po Starym i nowych kontynentach z nieodłączną leicą w dłoni, takie wędrówki miały wyznaczać rytm jego życia nie tylko zawodowego. Już jedno z pierwszych zleceń dla Magnum stanowiły zamieszki w Paryżu w 1968 r.: studenci ciskający kamieniami w policję i stawiający barykady na ulicach, które potem szturmowały uzbrojone oddziały; demonstranci niosący koktajle Mołotowa na tle płonącej ulicy nocą, wojna.
Stąd już było blisko do innych miejsc szarganych walkami, powstaniami lub przełomami – Nigerii, Wietnamu, Izraela, Chin, Kambodży, Irlandii Północnej, Iraku, Bangladeszu, Związku Radzieckiego i innych – co stało się specjalnością Bruna Barbeya, który – jak bohater „Zawód: reporter" – został korespondentem wojennym.