Wyróżniona Nagrodą Goncourtów powieść polskiego Żyda Romaina Gary'ego (który swoje autorstwo z różnych powodów ukrywał i wydał ją pod pseudonimem Émile Ajar) została już przeniesiona na ekran w latach 70. Madame Rosę – byłą prostytutkę opiekującą się dziećmi ulicy, a jednocześnie polską Żydówkę, która przeszła przez obozy zagłady, zagrała tam Simone Signoret (wywodząca się zresztą z rodziny polskich Żydów), aktorka zupełnie inna od Sophii Loren, reprezentująca raczej typ zamknięto-intelektualny i zaledwie pięćdziesięciokilkuletnia. Jej Rosa była mocną, ale i zniszczoną kobietą pasującą do wyobrażeń o ofiarach Holokaustu po latach. Film Moszego Mizrahiego dostał Oscara w kategorii najlepszego filmu zagranicznego i jest do dziś wzorem kina opowiadającego o Zagładzie.

Loren ma dziś 86 lat, co bardzo odróżnia ją od Signoret, ale i nadaje jej pewne znamię realizmu. Osoba w tym wieku może być wszak żyjącą ocaloną. Niemniej aktorskie emploi Loren nie mogło pozostać bez wpływu na jej Madame Rosę. Nie jest ona zniszczona jak Signoret, a jedynie zmęczona, choć jednocześnie przez większą część filmu energiczna i kolorowa jak jej bohaterki sprzed pół wieku. Inny jest też świat, w którym akcja się rozgrywa. To sympatyczny i ciepły anturaż włoskiego wybrzeża, w którym nawet bieda wygląda ładnie i mniej przygnębiająco. Znikła tez aszkenazyjska trauma z poprzedniej ekranizacji. Nie ma tu już polskich korzeni. Loren jest raczej włoską, sefardyjska Żydówką. Też przeszła przez obozy, ale jej trauma jest przedstawiona łagodniej – bardziej w stylu Roberto Benigniego i jego „Życie jest piękne".

Inny jest też konflikt w tle opowieści. W roku 1977 przyjaźń starej Żydówki i algierskiego chłopca kojarzyła się automatycznie z konfliktem izraelsko-arabskim. Momo z 2020 roku jest muzułmańskim chłopcem z Senegalu przypominającym współczesnych uchodźców i ich dzieci, którzy przepływają do Włoch w poszukiwaniu lepszego życia. Kwestia żydowsko-arabska znika, a zastępuje ją relacja Europejki i dziecka uchodźczego – konfliktu znacznie bardziej na czasie. Jak widać po 43 latach mamy w kinie europejskim zupełnie inne priorytety. Film jest też odważniejszy obyczajowo – co w kontekście ostatnich zmian społecznych nie dziwi, a i akcji kompletnie nie przeszkadza.

Wszelkie zmiany wzmacniają jednak pozycje Loren, która być może po raz ostatni tworzy swoją kreację silnej kobiety z nizin społecznych, która stała się jej znakiem firmowym w filmach Vittoria de Siki czy Ettorego Scoli. Czy była to biedna, acz słoneczna, dzielnica Neapolu czy też rzymska czynszówka – aktorka pozostawała zawsze twórczynią powstającej lub opoką istniejącej (często byle jakiej) rodziny. Tu jest tak samo – choć na naszych oczach zmienia się świat i dawna siła matriarchatu gaśnie wraz z nią. Benefis Loren – skrojony przez jej syna (ojcem jest zmarły w 2007 r. producent Carlo Ponti) – domyka też epokę włoskiego kina, symbolizowaną przez wielkie włoskie aktorki: Sophię Loren, Annę Magnani, Giuliettę Massinę czy Ginę Lollobrigidę. Ich wysiłek wspinania się ze slumsów do góry właśnie się kończy. Teraz bohaterkami będą inne kobiety – młodsze od nich i żyjące w zupełnie innym świecie.