To prawda, że jako dziecko miał pan poważne problemy ze zdrowiem?
Jako siedmiolatek miałem reumatyzm serca i nóg. Spędziłem prawie rok w szpitalu. Przez trzy miesiące mogłem tylko leżeć w łóżku, problemem było wyjście do toalety. Później mogłem wstawać i iść do stołówki. Minęło kilka miesięcy, dostałem pozwolenie na spacery oraz szkołę, ale ostrożnie – bez biegania. Trwało to bardzo długo. Wreszcie wyszedłem na prostą i odkryłem piłkę ręczną. Jako dziecko dwa razy w roku musiałem przechodzić badanie lekarskie. Za każdym razem powtarzali mi, że nie mogę uprawiać sportu. Moja mama podpisywała dokumenty, że robię to na jej odpowiedzialność.
Kiedy wyjechał pan do Moskwy?
Miałem 18 lat, musiałem iść do wojska. Chciałem zostać w domu, ale przyjechali po mnie z Moskwy, więc nie miałem wyboru. To było straszne, bo trudno było mi opuścić rodzinę, ale dziś widzę, że chyba nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Trafiłem do CSKA Moskwa – klubu wojskowego, najlepszej drużyny Związku Radzieckiego. Musieliśmy wygrywać wszystko, z każdym. Wojsko nauczyło mnie dyscypliny, której wielu młodym dziś brakuje. Często powtarzam moim zawodnikom: „Bądź szczęśliwy, kiedy trener wymaga, bo to znaczy, że w ciebie wierzy. Kiedy krzyki się kończą, to oznacza początek twojego końca". Wtedy tego jeszcze nie rozumiałem. Byłem młody i robiłem różne głupoty, za które dostawałem po głowie.
Jak pana karano?
Raz zostałem zesłany na Sybir. Dostałem grube ubrania, plecak i wsadzili mnie do pociągu. Jechałem trzy dni na stojąco. Śniegu było na 5–6 metrów – zaspy wyższe od pociągu. Później sześć godzin w autobusie, wreszcie dotarłem do jednostki. Byłem tam może półtora dnia. Więcej czasu spędziłem w drodze niż na miejscu. Kiedy wróciłem, trener zapytał, co wybieram. „Oczywiście, będę trenował" – odpowiedziałem karnie. „A będziesz dyskutował?" – zapytał. „Nie, będzie tak, jak pan powie!".
I już pan nie dyskutował?
Kiedy nie miał racji, wciąż mówiłem to otwarcie. Taki jestem. Trener mnie karał, często robiłem dodatkowe ćwiczenia po zajęciach. Raz trafiłem na tydzień do wojskowego więzienia. Było nas w celi sześciu, cały dzień na stojąco, wieczorem dostawaliśmy tylko herbatę i chleb. Miałem okazję, żeby przemyśleć kilka spraw.
Wierzyliście w system?
Propaganda była tak mocna, że wszystko, co mówiono oficjalnie, braliśmy w ciemno. Byliśmy przekonani, że żyjemy w najlepszym kraju, w najlepszym możliwym świecie. Tak też się czuliśmy. Jako nastolatek czułem się wolny i szczęśliwy.
Pamięta pan upadek Związku Radzieckiego?
To były straszne czasy: w moskiewskich sklepach były puste półki, życie kosztowało tyle, co dwie butelki wódki. Ubić człowieka to była normalna rzecz. Mieliśmy w Moskwie Chicago lat 30. Młodzi chłopcy, zamiast grać w piłkę nożną, czy uczyć się muzyki, musieli pomagać utrzymać rodzinę. Dzieci sprzedawały gazety i myły szyby w samochodach. Serce bolało, gdy patrzyło się na tych chłopaków. Pamiętam, jak jechałem na trening, a pod Kremlem stały czołgi. Wiedziałem, że muszę uciekać.
Na igrzyskach graliście pod flagą olimpijską. Co czuliście?
Byłem zdezorientowany. Już wcześniej, podczas zgrupowania, pytaliśmy siebie: „Co dalej? Kim jesteśmy?". Nie mieliśmy w Barcelonie hymnu ani własnej flagi. To bolało. Proszę sobie wyobrazić, że Polacy jadą na mistrzostwa świata bez biało-czerwonej flagi i Mazurka Dąbrowskiego. Straszne. Co ciekawe, na tamte igrzyska miała jechać też moja żona Olga, ale zaszła w ciążę. Tak urodził się Alex. Teraz Olga czasem mówi, że syn musi zdobyć olimpijskie złoto specjalnie dla niej.
Czego nauczyło pana życie za granicą?
Pierwszy wyjazd, do Hiszpanii, był wyprawą do innego świata. Zrozumiałem, że nie mogę tam jechać i mieszkać jak Kirgiz. Muszę stać się Hiszpanem. Uważam, że szacunek dla kraju, w którym mieszkam, wymaga ode mnie nauczenia się języka oraz zrozumienia mentalności i kultury. Dziś mówię po kirgisku, rosyjsku, hiszpańsku, niemiecku, polsku. Przepraszam Węgrów, że nie zdążyłem się nauczyć języka, ale pracując z ich kadrą, spędzałem tam tylko półtora miesiąca w ciągu roku, więc było trudno.
Wciąż planuje pan emeryturę w 2033 roku?
Tak, ale pamiętamy, że nigdy wszystkiego nie da się przewidzieć i zrealizować wszystkich marzeń. Widzę trenerów, którzy w takim wieku jeszcze pracują (Tałant Dujszebajew ma dziś 52 lata – przyp. red.). Wiele zależy od zdrowia. Na teraz plan jest jednak jasny: 1 lipca 2033 roku kończę trenerską karierę.
To prawda, że prowadzi pan pamiętnik?
Tak, ale nie pokażę go nawet żonie! Kiedyś wrzucę go do ogniska.
Dlaczego?
Jest tylko dla mnie. Nie ma tam żadnych dziwnych treści, zapisuję w nim po prostu momenty, które mnie motywują. Radości, sukcesy oraz błędy. Chcę pamiętać, kim jestem, skąd pochodzę, co osiągnąłem i jakie popełniłem błędy, aby ich nie powtarzać. Pomaga mi być człowiekiem, który do końca walczy o najwyższe cele. Zacząłem go prowadzić w 1987 roku, ale wciąż to robię. Bardzo o niego dbam. To solidny, radziecki zeszyt.