Tałant Dujszebajew. Życie warte dwie butelki wódki

- Lata 90. to były straszne czasy. Mieliśmy w Moskwie Chicago lat 30. Młodzi chłopcy, zamiast grać w piłkę nożną czy uczyć się muzyki, musieli pomagać utrzymać rodzinę. Dzieci sprzedawały gazety i myły szyby w samochodach. Serce bolało, gdy patrzyło się na tych chłopaków. Wiedziałem, że muszę uciekać - mówi Tałant Dujszebajew, trener piłki ręcznej.

Publikacja: 29.01.2021 10:00

Tałant Dujszebajew. Życie warte dwie butelki wódki

Foto: reporter

Plus Minus: Polacy są tolerancyjni?

Nie macie z tym problemu. Możliwe, że na Zachodzie tolerancja jest odrobinę bardziej widoczna, ale tylko dlatego, że tamtejsze demokracje są starsze. Polacy wolność odzyskali stosunkowo niedawno. Czasem mam nawet wrażenie, że niektórzy ludzie mają jej za dużo. Demokrację od anarchii dzieli bardzo mały krok i boję się tego, jak będzie wyglądał świat za 20–30 lat.

Urodził się pan w Biszkeku, później mieszkał w Moskwie, wyjechał do Hiszpanii, a od kilku lat pracuje w Polsce. To skomplikowana biografia. Czuje się pan Kirgizem?

Jeśli przetniecie mi rękę i upuścicie trochę krwi, to zobaczycie, że jest kirgiska. Kirgistan jest moim domem, ale miałem w życiu dużo szczęścia, że mieszkałem w innych krajach: Rosji, Hiszpanii, Niemczech, Polsce. Poznałem wiele różnych kultur oraz języków. Mając to doświadczenie i perspektywę, widzę, że moi rodacy wciąż mają mentalność ludu koczowniczego, bardzo ważna jest dla nich klanowość, wsparcie dla rodziny.

Jest pan koczownikiem?

Powiedziałbym raczej, że kosmopolitą, bo choć płynie we mnie kirgiska krew, to równie mocno kocham wszystkie kraje, w których mieszkałem. Mam taki charakter, że jutro mogę pojechać za pracą na Kubę czy do Afryki i będę tam tak samo szczęśliwy, jak dziś w waszym kraju. Czuję się obywatelem świata.

Tak dobrze panu w Polsce?

Jeśli chce mi się codziennie rano wstawać i iść do pracy, to znaczy, że jestem szczęśliwy. Lubię patrzeć, jak krok po kroku realizujemy w Łomży VIVE Kielce nasz plan. Oczywiście przeżyłem trudne momenty, jak każdy. Takie jest życie. Wszyscy czasem upadamy, żeby później wstać i walczyć. Patrzę jednak przed siebie z optymizmem. Nie spodziewałem się, że spędzę w Polsce tyle lat. Planowałem zostać tu do 2017 roku, a później poszukać nowych wyzwań. Miałem duże szczęście, że znalazłem pracę przy takim projekcie, jak ten kielecki, który rozwijał się już wiele lat temu, za czasów trenera Bogdana Wenty. To było dla mnie wyzwanie: przyjechać do Polski, zacząć pracę i powalczyć o najwyższe cele.

Najtrudniejszym momentem była praca z naszą reprezentacją i czwarte miejsce na igrzyskach w Rio de Janeiro?

Nie, wręcz przeciwnie. Praca w roli trenera reprezentacji to wielka duma. Dla mnie to było spełnienie marzeń i jestem szczęśliwy, że mogłem być częścią wielkiego zespołu, którego czas powoli dobiegał końca. Dziś żałuję jedynie, że tych igrzysk nie wygraliśmy, a było nas na to stać. Kiedy podałem się do dymisji, z moich pleców spadł ogromny ciężar, bo łączenie pracy trenera klubowego z rolą selekcjonera jest bardzo wymagające. Człowiek nie ma czasu na odpoczynek. Dziś na wielkie turnieje patrzę już z innej perspektywy. Byłem tam w różnych rolach i wiem, że po takich wyzwaniach człowiek potrzebuje czasu na regenerację, aby dalej pracować.

Czasem można było odnieść wrażenie, że widzi pan reprezentację Polski jako oblężoną twierdzę. Czuł pan podczas pracy z kadrą, że ma wokół siebie wielu wrogów?

Trudno, żeby było inaczej, skoro codziennie otwierałem gazetę albo zerkałem do internetu i widziałem, jak na czołówce portalu sportowego brązowy medalista mistrzostw świata z 1976 roku krytykuje, bije w nas jak w bęben. Rozumiem wiele rzeczy, ale są granice.

Oberwało się panu za bycie obcokrajowcem?

Nacjonaliści w każdym kraju – nie tylko w Polsce – zawsze będą mieli więcej pretensji do obcokrajowca. Czułem presję, wiedziałem, że wielu wolałoby, aby selekcjonerem został Polak. Zacząłem pracę z reprezentacją, która za czasów Wenty zdobyła brązowy i srebrny medal mistrzostw świata. Właśnie tamte sukcesy ludzie mieli w pamięci. Potem kadrę wziął Niemiec Michael Biegler, według wielu robił wszystko bardzo źle, a jednak zdobył medal. Kiedy jednak doszło już do, nie lubię tego słowa, „klęski" na mistrzostwach Europy, znowu winny był on. Obcokrajowiec. Ja na początku wcale nie chciałem pracować z polską kadrą na stałe. Powiedziałem, że mogę zająć się zespołem do igrzysk, przez pięć miesięcy, bo większość zawodników i tak grało u mnie w klubie, dzięki czemu mieliśmy łatwiej, było między nami zrozumienie.

A jednak został pan z kadrą na dłużej...

Wiedziałem, jaki jest stan piłki ręcznej w Polsce. Nie wszyscy to rozumieli. Ludzie myśleli, że skoro reprezentacja w ciągu kilku lat trzy razy stała na podium mistrzostw świata, to teraz odejdzie jeden Karol Bielecki i przyjdzie drugi. To była jednak tylko jedna, wyjątkowa generacja! Nikt tego nie rozumiał. Zaczęła się krytyka, medale zamknęły wszystkim oczy. Ludzie nas krytykowali, a my zaczęliśmy długofalową pracę. To był nowy projekt. Wiedzieliśmy, że mistrzostwa świata 2023 będą w Polsce i właśnie na nie musimy się szykować. Kiedy moi zawodnicy zajęli 17. miejsce na mundialu w 2017 roku, zdobywając Puchar Prezydenta, byłem z nich naprawdę dumny. Zebrali podczas tamtego turnieju bezcenne doświadczenie. Teraz wielu z nich pojechało na mundial do Egiptu.

W jakim miejscu jest dziś reprezentacja Polski?

Nie mamy jeszcze generacji zdolnej do walki o medal wielkiej imprezy. Bardzo podoba mi się praca Patryka Rombla i uważam, że dopiero w 2023 roku będziemy mieli drużynę na poziomie, jakiego oczekujemy.

Mówił pan o nacjonalizmie, a tymczasem Łomżę VIVE Kielce budują dziś Kirgiz Dujszebajew oraz prezes Bertus Servaas, czyli Holender z polskim paszportem...

To cenny przykład. Gdyby nie Bertus, to już by mnie prawdopodobnie w Kielcach nie było. Człowiek w momencie osiągnięcia największego sukcesu zawsze zastanawia się nad tym, czy powinien odejść. U mnie było podobnie, kiedy w 2016 roku dokonaliśmy cudu i wygraliśmy Ligę Mistrzów. Dostałem sporo ofert z innych klubów, ale zostałem. Później przeżyłem gorszy okres: zbierałem krytykę po kiepskich wynikach kadry, a VIVE na początku fazy pucharowej Ligi Mistrzów odpadło z Montpellier. Przepraszam, że to mówię, ale gdyby szefem kieleckiego klubu był Polak, to już wtedy mógłbym stracić pracę. Podobny przypadek przeżył przecież Stephane Antiga, który zdobył z siatkarzami mistrzostwo świata i był królem, a rok później po niepowodzeniu na igrzyskach musiał odejść, a przecież kluczem do sukcesu w sporcie jest konsekwentna budowa konkretnego projektu. Sport pełen jest przykładów trenerów, którzy dopiero po pewnym czasie zaczęli odnosić sukcesy.

Bał się pan latem, że wasz kielecki klub zbankrutuje?

Gdybym miał 25–30 lat, byłbym przerażony. Dziś jestem bogatszy o doświadczenie. Grałem w Racingu Santander, który spadł z ligi i już nie istnieje. Widziałem, jak upadały inne kluby: Portland San Antonio czy HSV Hamburg. Szkoda, kiedy takie firmy przestają istnieć. Zawsze trzeba jednak walczyć do końca.

Tak było w Madrycie, kiedy latał pan po świecie i szukał sponsorów dla bankrutującego Atletico?

Oczywiście. Pytałem o pomoc znajomych z Rosji, Kazachstanu, Kirgistanu czy Bahrajnu. Wielokrotnie mogłem odejść, miałem różne oferty. Nie chciałem być jednak szczurem, który pierwszy ucieka z tonącego okrętu. Niektórzy się ze mnie śmiali, ale to był mój klub. Chciałem dla niego poświęcić się do końca.

Kiedy odejdzie pan z Kielc, zabierze ze sobą synów: Alexa i Daniela?

Każdy z nich sam kieruje własną karierą (obaj są wybitnymi piłkarzami ręcznymi, reprezentantami Hiszpanii – przyp. red.). Często powtarzałem im, że nie muszą być w Kielcach tylko dlatego, że ja tu jestem trenerem. Wiadomo, że budujemy długofalowy projekt, ale znam też życie. Każdy zawodnik dostaje oferty i jeśli którykolwiek podejmuje decyzję o odejściu, nie mam z tym problemu.

Jak łączyć rolę trenera i ojca?

Miałem w życiu to szczęście, że jako zawodnik wygrałem naprawdę dużo: igrzyska, mistrzostwa świata, ligę, Ligę Mistrzów. Później, kiedy urodził się mój pierwszy syn, wiedziałem jedno: nie chcę, żeby czuł na plecach ciężar moich osiągnięć. Musi mieć w życiu możliwość bycia sobą. Chcę, żeby moi synowie pisali nowe historie, nie stali w cieniu ojca. Zawsze chciałem być dla nich nie tylko rodzicem, ale i przyjacielem. Tak, aby nie bali się przyjść do mnie, powiedzieć prawdę, poprosić o radę. Myślę, że to czują.

Takiego podejścia nauczyli pana rodzice?

Pewne rzeczy, które mi przekazali, na pewno wykorzystałem. Rodzice obdarzyli mnie olbrzymim zaufaniem. Zawsze miałem wolną rękę. Moje dzieciństwo przypadło na trudne czasy, mama i tata pracowali po kilkanaście godzin dziennie. On w ministerstwie, ona w fabryce. Nie widziałem ich zbyt często. Pamiętam tylko, jak wołali mnie do domu na obiad i pytali, czy lekcje odrobione. Młodość to była szkoła oraz ulica.

Sport był ucieczką od kłopotów, od biedy?

Dorastałem w trudnych czasach, stąd mój charakter. O wszystkim decydował jeden krok w lewo albo w prawo. Miałem to szczęście, że poznałem sport i poszedłem we właściwym kierunku. Dużo moich znajomych piło alkohol, brało narkotyki. Później, tańcząc na ostrzu noża, zrobili krok w złym kierunku.

To prawda, że jako dziecko miał pan poważne problemy ze zdrowiem?

Jako siedmiolatek miałem reumatyzm serca i nóg. Spędziłem prawie rok w szpitalu. Przez trzy miesiące mogłem tylko leżeć w łóżku, problemem było wyjście do toalety. Później mogłem wstawać i iść do stołówki. Minęło kilka miesięcy, dostałem pozwolenie na spacery oraz szkołę, ale ostrożnie – bez biegania. Trwało to bardzo długo. Wreszcie wyszedłem na prostą i odkryłem piłkę ręczną. Jako dziecko dwa razy w roku musiałem przechodzić badanie lekarskie. Za każdym razem powtarzali mi, że nie mogę uprawiać sportu. Moja mama podpisywała dokumenty, że robię to na jej odpowiedzialność.

Kiedy wyjechał pan do Moskwy?

Miałem 18 lat, musiałem iść do wojska. Chciałem zostać w domu, ale przyjechali po mnie z Moskwy, więc nie miałem wyboru. To było straszne, bo trudno było mi opuścić rodzinę, ale dziś widzę, że chyba nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Trafiłem do CSKA Moskwa – klubu wojskowego, najlepszej drużyny Związku Radzieckiego. Musieliśmy wygrywać wszystko, z każdym. Wojsko nauczyło mnie dyscypliny, której wielu młodym dziś brakuje. Często powtarzam moim zawodnikom: „Bądź szczęśliwy, kiedy trener wymaga, bo to znaczy, że w ciebie wierzy. Kiedy krzyki się kończą, to oznacza początek twojego końca". Wtedy tego jeszcze nie rozumiałem. Byłem młody i robiłem różne głupoty, za które dostawałem po głowie.

Jak pana karano?

Raz zostałem zesłany na Sybir. Dostałem grube ubrania, plecak i wsadzili mnie do pociągu. Jechałem trzy dni na stojąco. Śniegu było na 5–6 metrów – zaspy wyższe od pociągu. Później sześć godzin w autobusie, wreszcie dotarłem do jednostki. Byłem tam może półtora dnia. Więcej czasu spędziłem w drodze niż na miejscu. Kiedy wróciłem, trener zapytał, co wybieram. „Oczywiście, będę trenował" – odpowiedziałem karnie. „A będziesz dyskutował?" – zapytał. „Nie, będzie tak, jak pan powie!".

I już pan nie dyskutował?

Kiedy nie miał racji, wciąż mówiłem to otwarcie. Taki jestem. Trener mnie karał, często robiłem dodatkowe ćwiczenia po zajęciach. Raz trafiłem na tydzień do wojskowego więzienia. Było nas w celi sześciu, cały dzień na stojąco, wieczorem dostawaliśmy tylko herbatę i chleb. Miałem okazję, żeby przemyśleć kilka spraw.

Wierzyliście w system?

Propaganda była tak mocna, że wszystko, co mówiono oficjalnie, braliśmy w ciemno. Byliśmy przekonani, że żyjemy w najlepszym kraju, w najlepszym możliwym świecie. Tak też się czuliśmy. Jako nastolatek czułem się wolny i szczęśliwy.

Pamięta pan upadek Związku Radzieckiego?

To były straszne czasy: w moskiewskich sklepach były puste półki, życie kosztowało tyle, co dwie butelki wódki. Ubić człowieka to była normalna rzecz. Mieliśmy w Moskwie Chicago lat 30. Młodzi chłopcy, zamiast grać w piłkę nożną, czy uczyć się muzyki, musieli pomagać utrzymać rodzinę. Dzieci sprzedawały gazety i myły szyby w samochodach. Serce bolało, gdy patrzyło się na tych chłopaków. Pamiętam, jak jechałem na trening, a pod Kremlem stały czołgi. Wiedziałem, że muszę uciekać.

Na igrzyskach graliście pod flagą olimpijską. Co czuliście?

Byłem zdezorientowany. Już wcześniej, podczas zgrupowania, pytaliśmy siebie: „Co dalej? Kim jesteśmy?". Nie mieliśmy w Barcelonie hymnu ani własnej flagi. To bolało. Proszę sobie wyobrazić, że Polacy jadą na mistrzostwa świata bez biało-czerwonej flagi i Mazurka Dąbrowskiego. Straszne. Co ciekawe, na tamte igrzyska miała jechać też moja żona Olga, ale zaszła w ciążę. Tak urodził się Alex. Teraz Olga czasem mówi, że syn musi zdobyć olimpijskie złoto specjalnie dla niej.

Czego nauczyło pana życie za granicą?

Pierwszy wyjazd, do Hiszpanii, był wyprawą do innego świata. Zrozumiałem, że nie mogę tam jechać i mieszkać jak Kirgiz. Muszę stać się Hiszpanem. Uważam, że szacunek dla kraju, w którym mieszkam, wymaga ode mnie nauczenia się języka oraz zrozumienia mentalności i kultury. Dziś mówię po kirgisku, rosyjsku, hiszpańsku, niemiecku, polsku. Przepraszam Węgrów, że nie zdążyłem się nauczyć języka, ale pracując z ich kadrą, spędzałem tam tylko półtora miesiąca w ciągu roku, więc było trudno.

Wciąż planuje pan emeryturę w 2033 roku?

Tak, ale pamiętamy, że nigdy wszystkiego nie da się przewidzieć i zrealizować wszystkich marzeń. Widzę trenerów, którzy w takim wieku jeszcze pracują (Tałant Dujszebajew ma dziś 52 lata – przyp. red.). Wiele zależy od zdrowia. Na teraz plan jest jednak jasny: 1 lipca 2033 roku kończę trenerską karierę.

To prawda, że prowadzi pan pamiętnik?

Tak, ale nie pokażę go nawet żonie! Kiedyś wrzucę go do ogniska.

Dlaczego?

Jest tylko dla mnie. Nie ma tam żadnych dziwnych treści, zapisuję w nim po prostu momenty, które mnie motywują. Radości, sukcesy oraz błędy. Chcę pamiętać, kim jestem, skąd pochodzę, co osiągnąłem i jakie popełniłem błędy, aby ich nie powtarzać. Pomaga mi być człowiekiem, który do końca walczy o najwyższe cele. Zacząłem go prowadzić w 1987 roku, ale wciąż to robię. Bardzo o niego dbam. To solidny, radziecki zeszyt.

Plus Minus: Polacy są tolerancyjni?

Nie macie z tym problemu. Możliwe, że na Zachodzie tolerancja jest odrobinę bardziej widoczna, ale tylko dlatego, że tamtejsze demokracje są starsze. Polacy wolność odzyskali stosunkowo niedawno. Czasem mam nawet wrażenie, że niektórzy ludzie mają jej za dużo. Demokrację od anarchii dzieli bardzo mały krok i boję się tego, jak będzie wyglądał świat za 20–30 lat.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich