Mimo to spróbuję jednak – bo wiem, że sam ciągle się uczę, rewiduję swoje poglądy, staram się szukać tego, co jest prawdą – odpowiedzieć na pytanie, czego mogła, a może lepiej czego powinna nas nauczyć ta dramatyczna sprawa. Lekcji jest kilka i jeśli nie odrobimy ich teraz, skutki będą nas prześladować przez kolejne lata. Nic nie wskazuje bowiem na to, biorąc pod uwagę nie tylko błyskawiczny rozwój medycyny, ale i pandemię, by takich bioetycznych problemów i sporów, z jakim mieliśmy do czynienia w przypadku pana Sławomira, ubywało.
Aby odrobić lekcję związaną ze śmiercią w szpitalu w Plymouth, trzeba zacząć od uznania, że wzrok i słuch, a przede wszystkim obrazki z internetu, mogą nas wprowadzać w błąd, a budowanie na nich ocen medycznych czy moralnych to gigantyczne ryzyko. Tak było w tym przypadku. Owszem, filmy, jakie można było obejrzeć, rodziły nadzieję na poprawę stanu pana Sławomira, szczególnie u ludzi, którzy nie znają się na neurobiologii czy medycynie. Tyle że jeśli zajrzeć do dokumentacji, którą opublikował brytyjski sąd, widać, że nadzieje te były płonne. W kilkukrotnie powtarzanym badaniu EEG, jak i w badaniu potencjałów wyzwolonych, nie udało się stwierdzić jakiejkolwiek czynności elektrycznej mózgu. Tłumacząc to na język bardziej zrozumiały dla laika, żadne bodźce – także bólowe – nie wywoływały reakcji mózgu. Kora mózgowa była na tyle zdezintegrowana, że pacjent nie był w stanie ani myśleć, ani słyszeć, ani widzieć, ani być w jakikolwiek sposób świadomy. Tego rodzaju proces dezintegracji czynności mózgowej jest nieodwracalny. To wiedza, której się nie kwestionuje, a argument, że można przecież liczyć na cud, przypomina sugestię, by nie chować zmarłych, bo przecież zawsze możliwe jest wskrzeszenie.
Jeszcze groźniejsze jest kwestionowanie, niestety na prawicy coraz powszechniejsze, kategorii śmierci mózgowej. Jest faktem, że Komisja Harvardzka, wprowadzając ją, kierowała się także względami utylitarnymi, choćby pobieraniem narządów, ale od tego momentu tysiące badań pokazało, że jest to kryterium śmierci nie tylko użyteczne, ale i prawdziwe, a swoim autorytetem wsparł to także św. Jan Paweł II. Nie ma rozsądnych ani moralnych, ani medycznych powodów, by to odrzucać. I nie ma to nic wspólnego z obroną życia. A piszę to jako człowiek, który długo zmagał się z wątpliwościami w tej sprawie.
Kolejną niezmiernie ważną kwestią jest uświadomienie sobie, że medycyna będzie nas stawiać coraz częściej wobec wyborów z pogranicza. Optymalną sytuacją jest, gdy lekarze wiedzą, jaka jest wola pacjenta, stąd na przykład w Niemczech zdrowi ludzie składają w szpitalu, a niekiedy w parafii, wypełniony przy pomocy specjalistów – teologów, bioetyków, lekarzy – „testament życia", w którym wyjaśniają, jakie procedury można w ich przypadku stosować, a jakich nie chcą. W Polsce też przydałby się taki dokument, a jeśli na razie nie jest to prawnie możliwe, to przynajmniej porozmawiajmy z naszymi najbliższymi o tych sprawach, tak by wiedzieli, jaka jest nasza wola.
I wreszcie kwestia ostatnia. Hejt, jaki wylał się na brytyjskich lekarzy, a przede wszystkim na żonę i dzieci pana Sławomira, nie ma nic wspólnego z obroną wartości. Cel nigdy nie uświęca środków, a porównywanie z esesmanami z Auschwitz nie tylko dowodzi ignorancji, ale przede wszystkim jest obraźliwe. Tym, co obecnie naprawdę potrzebne, są empatia, próba zrozumienia i modlitwa, a nie agresja czy wyrażanie niechęci lub nienawiści.