Tomasz Raczek od razu ustawił dyskusję o serialu „Osiecka" na odpowiednim poziomie. Porównanie do szarlotki podawanej na obrzyganym talerzyku, której trzeba się wystrzegać, zgodne jest z poetyką obecnej „tożsamościowej" publicystyki. W krytyce filmowej ten styl także się pleni. Trzeba maksymalnie ostro. Im mniej dzielenia włosa na czworo czy mniej dyskusji – tym lepiej. Można liczyć na lajki i cytaty.
Zabrudzonym talerzykiem ma być telewizja publiczna, która podobno pozostaje w sprzeczności ze wszystkim tym, co reprezentowała twórczość Agnieszki Osieckiej. Przypomnijmy: Osiecka tworzyła dla wielu instytucji służących totalitarnemu państwu (co nie znaczy, że sama obsługiwała totalitaryzm), z telewizją rządową Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego na czele.
Po tym jednym zdaniu krytyka trudno już mówić o normalnej debacie. Nawet jeśli ktoś po stronie antyrządowej próbuje recenzować kolejne odcinki, zaczyna od rytualnych wygrażań TVP, tak jakby Robert Gliński i Michał Rosa wprost realizowali zamówienia jej politycznego segmentu.
Dyskusja ułomna
Może i lepiej, że Raczek po prostu odmówił oglądania. Ale i tak w sieci pojawiają się zadziwiające teksty. Pewien internetowy recenzent oskarżył serial o... seksizm. Dlaczego? Bo główna bohaterka podobno świeci światłem emitowanym przez facetów, jej rozlicznych kochanków i znajomych. Jej losy mają być tylko pretekstem dla prezentowania męskich sylwetek i dorobków.
W tej konkluzji nie ma krztyny prawdy. Jeśli autorka sławnych piosenek jest tu odrobinę niewyrazista, to jej kolejni mężczyźni – także. Taka jest konwencja serialu, o czym za chwilę. Ale z telewizją publiczną, w domyśle wrogą i zideologizowaną, trzeba wojować ideologią, choćby zastosowaną całkiem niedorzecznie.