Jak pandemia zmienia przyszłość całego pokolenia

– Będę musiał zatrudnić się gdziekolwiek, choćby w Żabce, żeby nie stracić płynności – mówi Kamil. – Wysyłam CV, ale nikt się nie odzywa – martwi się Agata. – Nie stanę się lekarzem, strażakiem, nie otworzę firmy komputerowej, nie znam się na tym, a to jest kolejna inwestycja – podkreśla Michał. Na pandemii być może najbardziej ucierpieli 30-latkowie, pokolenie, które miało tworzyć nową polską klasę średnią. Wykształceni, obyci za granicą.

Publikacja: 12.02.2021 18:00

Jak pandemia zmienia przyszłość całego pokolenia

Foto: Getty Images/EyeEm/Getty Images

Załóżmy, że jest 1 stycznia 2020 r. Kac po imprezie nieco zelżał, przychodzi moment refleksji: jak było, jak jest, co dalej? A więc czas podsumowań, postanowień i planów. Kamil ma 27 lat, w ostatnim czasie wszystko mu się poukładało: pracuje w agencji eventowej, zarabia coraz lepiej, od dwóch lat odkłada część pensji, bez żadnego konkretnego celu, oszczędza tak po prostu, dla zasady. Za parę dni planuje oświadczyny, latem ślub. – Miałem niezły okres w pracy: dużo wyjazdów, dużo fajnych wydarzeń, dużo pieniędzy – wyjaśnia. – Niczego się nie obawiałem, nic nie spędzało mi snu z powiek. Wszystko szło po mojej myśli, układało się tak, jak sobie zaplanowałem – opowiada.

Agata, 35-latka z dorastającą córką i sporym doświadczeniem w branży handlowej, proponuje, by cofnąć się w czasie jeszcze trochę, do końcówki 2019 r. Właśnie wtedy zmienia pracę, w dotychczasowej było zbyt dużo chaosu, odpowiedzialności, presji, a Agata potrzebuje wyciszenia, stabilizacji i możliwości rozwoju. – Trafiłam do firmy, do której ciężko było się dostać, bo miała dobrą renomę. A mnie się udało, kasa też była w porządku, w końcu mogłam robić to, w czym czułam się mocna – opowiada Agata. – To był impuls, który sprawił, że postanowiłam: 2020 to będzie mój rok, wszystko w swoim życiu zmienię, będę żyła wreszcie tak, jak chcę. Ale przyszedł koronawirus.

Lidka nieszczególnie się nad tym zastanawia. Miała ciężki rok, raczej prywatnie niż zawodowo. Zakończyła jeden związek, rozpoczęła drugi, bardziej skupia się jednak na karierze zawodowej, szuka pomysłu na siebie. Trochę mieszka w Polsce, trochę za granicą, chciałaby wyjechać na stałe, ale kusi ją propozycja pracy akademickiej. – Chodziło to za mną od dłuższego czasu, wydawało mi się, że praca na uczelni to będzie w końcu coś, co będzie sprawiać mi radość, bo wcześniej pracowałam bez zajawki. Z drugiej strony – nie chciałam za bardzo przywiązywać się do bycia w Polsce – wyjaśnia. W końcu decyduje: poprowadzi zajęcia na uczelni przez rok, może dwa, później się zobaczy. Od niedawna jest związana z Maćkiem, żyją trochę razem, więcej oddzielnie, bo Maciek pracuje za granicą. Łapią się zazwyczaj w długie weekendy, on przyjeżdża do niej albo ona do niego, nieraz wyjeżdżają razem w Polskę albo Europę.

Jest jeszcze Michał, stuknęła mu trzydziestka, kilka lat temu zaangażował się w rodzinny biznes, czyli żywienie zbiorowe. Razem z rodzicami prowadzi dwie firmy, zaopatrują stołówki uczelniane, realizują duże kateringi, po kilkadziesiąt–kilkaset porcji. Sam ma własne pomysły i plany, lada moment otworzy się ich (a właściwie głównie jego) najmłodsze dziecko: potężny obiekt gastronomiczny, remontowany praktycznie od zera. Poza tym biznesowy rytm toczy się swoim torem: leasingi, inwestycje, kredyty. – Wydawało mi się, że to dość stabilny rynek, w końcu ludzie zawsze muszą jeść – mówi. W połowie lutego nowy lokal się otwiera. – Z dnia na dzień jest coraz większe zainteresowanie, obrót rośnie. Widzimy, że to dobra inwestycja, w dobrym miejscu, będzie stały dochód, będzie można się rozwijać – dodaje. – Co prawda słyszymy, że coś się dzieje na świecie, ale przecież to daleko...

Kwiecień

Agata zaczęła nową pracę w grudniu, ledwo zdążyła się wdrożyć (bo najpierw szkolenia, później święta), a już przyszły pierwsze zmiany. – Nieważne, gdzie by się zaczął koronawirus, branża turystyczna jako pierwsza to odczuwa, bo ludzie latają po całym świecie – zauważa. Szefostwo zapewnia: „damy radę", ale w jej głowie wciąż jarzy się czerwona lampka. – Po pierwsze, byłam świeżakiem, a ludzie pracowali tam po 10, 20, nawet 30 lat. Po drugie, nie miałam stałej umowy. Wiedziałam, że jestem pierwsza do odstrzału, bo najmniej mnie będzie szkoda – mówi.

Jest jednak kwiecień, gospodarka sparaliżowana, na ulicach żywej duszy, a ona wciąż ma robotę, choć na pół etatu (jak cała firma) i z domu. – To oczywiście oznaczało redukcję pensji o połowę, ale lepsze to, niż nie mieć pracy w ogóle – zauważa. W międzyczasie rozpytuje po koleżankach, które pracują w działach kadr, chce dowiedzieć się, jakie są szanse na zmianę pracy. Wychodzi, że marne. – Jedna po drugiej mówiły, że rekrutacje są na czas nieokreślony wstrzymywane.

Również branża Kamila stanęła jako jedna z pierwszych, jeszcze zanim weszły rządowe obostrzenia. Koronawirus panoszył się we Włoszech, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, zdążył dotrzeć do sąsiednich Niemiec, zanim przekroczył granicę z Polską, większość imprez, warsztatów i konferencji została na wszelki wypadek odwołana. W samym środku tzw. narodowej kwarantanny mijają prawie dwa miesiące, odkąd nie pracuje, dostaje tylko głodową wypłatę na przeczekanie.

Niewiele wychodzi z domu, gospodarka jest właściwie całkowicie zamrożona, nawet gdyby się chciało, nie można pójść do kina, restauracji, muzeum, na basen. Kamil znajduje sposób na nudę i poczucie bezproduktywności. – Zgłosiliśmy się do fundacji pomagającej bezdomnym zwierzętom, wzięliśmy dwa psy jako dom tymczasowy. Dzięki temu można było upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – wyjaśnia. – Z jednej strony mogliśmy pomóc im znaleźć nowe rodziny, z drugiej – w czasie, kiedy zakazane było wyjście z domu bez ważnego powodu, pies stawał się furtką do świata zewnętrznego. A dodatkowo dawał wielką radość i zajęcie, gdy kompletnie nie było, co robić.

Zamknięcie mocno odczuwa też Michał. Nauka online i przejście całej gastronomii na tryb dowozów wszystko skomplikowały. – Wiadomo, każdy ma oczekiwania, pracownicy chcą dostać pensję, dostawcy oczekują płynności transakcji, sami też już przecież zaczynają mieć swoje problemy – mówi. Mimo wszystko trzymają się dotychczasowego systemu, nie szukają klientów detalicznych, nie bawią w dostawy, zbyt dużo jest problemów, zbyt mało korzyści. – Nasycenie rynku jest spore, niekoniecznie duże firmy żywieniowe powinny bawić się w dowóz do detalistów – tak powiedziałby wtedy. Dziś mówi: – Człowiek myślał: to tylko trzy miesiące, jakoś przetrwamy.

Lidka zmaga się z innymi problemami. Wcześniej prowadziła zajęcia ze studentami podyplomowymi raptem raz w miesiącu. Zajęcia dzienne i wieczorowe pojawiły się chwilę przed wiosenną kwarantanną. – Na początku nie było aż takich obostrzeń, więc pierwsze spotkania udało mi się mieć ze studentami na żywo, później już tylko zdalnie – wyjaśnia. Mówi też, że taka forma pracy jej odpowiada. Raz, że jest elastyczna, pozwala na pracę w każdych warunkach i w każdej sytuacji. Dwa – o tym od dawna marzyła. – Nie chciałam być przywiązana do konkretnego miejsca, pracy, godzin, chciałam mieć tyle swobody, żeby móc pracować z każdego miejsca na świecie. I nie stresować się tym, że trzeba brać urlop na żądanie i tłumaczyć się, gdy coś ci wypadnie, czy masz jakąś sprawę do załatwienia. To był mój cel życiowy, do tego właśnie dążyłam.

Z drugiej strony Lidka zdaje sobie sprawę, że w systemie zdalnym jej kontakt ze studentami jest znacznie utrudniony. – Dużo też zależy od specyfiki przedmiotu. Zwłaszcza jeden trudno jest mi prowadzić online, bo to bardzo praktyczne zajęcia – wyjaśnia. Najbardziej cieszy się chyba Maciek. Po pierwsze, w międzyczasie zmienił pracę – w ramach tej samej firmy, ale na ciekawszy dla niego dział. – Gdy przeszliśmy na tryb online, okazało się, że spada moja produktywność, gdy brakuje kontaktu bezpośredniego z ludźmi, w tym szefostwem – wyjaśnia. Po drugie, ze względu na sprawy sercowe. – Dzięki temu, że weszła praca zdalna, mogę więcej czasu spędzać z Lidką. Inaczej musielibyśmy kombinować.

Czerwiec

Klamka zapadła – Kamil zmienia branżę. Akurat jest okazja, życie powoli wraca do normy, zapełniają się ulice i knajpy, wznawiane są kursy, szkolenia, warsztaty. Kamil nie ma już złudzeń: to tylko na chwilę. – Potraktowałem to raczej jako okienko, które na moment się otwiera i zaraz znów zamknie – wyjaśnia.

Póki co jednak z tego korzysta, koronawirus daje mu szansę na realizację marzenia, które chodzi za nim od dłuższego czasu. – Zacząłem szukać pomysłu na siebie. Już wcześniej kiełkowało mi w głowie fryzjerstwo męskie, ale jakoś nie było okazji ani czasu, żeby zabrać się za to na poważnie – mówi. Jak przyznaje, przy organizacji imprez pracowało mu się dobrze, ale jednocześnie nie widział tam dla siebie możliwości rozwoju. – Zmiana i tak by nadeszła, początek pandemii po prostu znacznie ją przyspieszył – wyjaśnia. Idzie więc za ciosem, zapisuje się na kurs barberski, zamawia książki, ogląda filmy szkoleniowe. Na przeczekanie, zanim nie wdroży się choć trochę do nowego fachu, znajduje pracę, trzymiesięczny płatny staż w międzynarodowej firmie, na jesieni planuje nająć się już w branży fryzjerskiej, choćby na stanowisko „przynieś, podaj, pozamiataj".

Agata też stoi na nogach nieco stabilniej. Dostała kolejną umowę, na pół roku, to niby oznacza, że przez kolejne sześć miesięcy nie musi się jeszcze martwić o pracę. Niby, bo zdaje sobie sprawę, że branża turystyczna to papierek lakmusowy wszelkich zawirowań, zwłaszcza epidemii. To odbija się na jej planach urlopowych, w tym roku raczej nigdzie nie wyjedzie, przynajmniej nie na dłużej – i nie za granicę. – Nie chcę powiedzieć, że zamknięcie to dobre rozwiązanie, ale mnie przynajmniej o tyle było lżej, że nie byłam w tym sama. Bo gdyby wszyscy mieli normalne życie, wyjeżdżali, a ja bym nie mogła, bo nie miałam kasy, byłoby mi trudniej – wyjaśnia Agata. Na ile może, wymyka się codziennie przez uchylone, być może tylko na moment, okienko. – Bardzo odczułam zamknięcie, bo jestem typem ekstrawertyka i szalenie lubię ludzi. Wcześniej moje życie polegało właśnie na spotykaniu się z nimi, chodzeniu na spacery, koncerty, do knajp. I nagle to wszystko zostało zabrane, zaczęliśmy bać się siebie nawzajem, zdziczeliśmy. Póki było można, chciałam wyrwać się z tego choć na chwilę, pożyć normalnie.

Podobnie jest z Lidką i Maćkiem. Pierwsze tygodnie spędzili oddzielnie: on w mieszkaniu w Niemczech, krążąc między łóżkiem a biurkiem z komputerem, ona – w domu rodziców, z dala od swojego warszawskiego lokum. Teraz korzystają z otwartych na powrót granic, udaje im się zwiedzić sporo nowych miejsc. – Widać, jak się chce, to można – kwituje on. Jej z kolei wciąż za mało. – Ja jednak jestem osobą, która za długo nie wysiedzi. Bez ruchu, pod każdym względem, źle się czuję.

Tymczasem Michał pożegnał się już z planami osobistymi na ten rok. – Moje życie prywatne zmieniło się o tyle, że w 2020 miałem poślubić swoją kobietę. Ale niestety, fundusze przeznaczone na wesele, zostały wciągnięte przez firmę. A poza tym w terminach, które mieliśmy zarezerwowane, już był całkowity zakaz tego typu imprez – wyjaśnia. – Zaliczki oczywiście wpłacone, z jednej strony wypadałoby odzyskać te pieniądze i w najbliższej przyszłości wziąć ślub, z drugiej – teraz mnóstwo ludzi jest w podobnie ciężkiej sytuacji – dodaje. I przyznaje jeszcze, że od czasu do czasu nachodzi go myśl, czy nie trzeba było już wcześniej wszystkiego sprzedać, pozbyć się kłopotu. – Rzeczywiście, zastanawiałem się wtedy, czy nie lepiej byłoby wydać kasę na własne widzimisię, a później poczekać, może przyjdą lepsze czasy?

Listopad

Te jednak nie nadchodzą, przeciwnie – jest coraz gorzej. Najpierw z dnia na dzień przyszedł zakaz wejścia na cmentarze w dzień Wszystkich Świętych, miliony z budżetu poszły na zwrot za chryzantemy i znicze. Z każdą konferencją rządu wchodzą nowe zakazy. Nie można wejść na siłownię, do biblioteki, restauracji, galerii handlowej.

Rodzinna firma Michała, by jakoś przetrwać, stara się być elastyczna, tak w końcu radzą rządzący. Rozszerzają działalność, między innymi zaczynają dostarczać jedzenie, przed czym się przecież jeszcze kilka miesięcy temu wzdrygali. To taka elastyczność pod przymusem, bo innego wyjścia właściwie nie ma. – Mnóstwo sprzętu kupionego na zakontraktowane imprezy kateringowe, wszystko dogadane, podpisane – i nagle firmy jedna po drugiej zaczynają się wycofywać – wylicza Michał.

Maciek i Lidka starają się jakoś konstruktywnie spożytkować przymusową izolację, aktualnie zajmują się renowacją mebli z odzysku – częściowo dla siebie, częściowo na handel. – To jest raczej dla zabicia czasu – mówi Maciek. Nawet jeśli wpadnie z tego parę groszy, niespecjalnie to odczują. Chociaż, jak przyznaje Maciek, odkąd wybuchła epidemia z miesiąca na miesiąc zostaje mu coraz więcej kasy na koncie. – Nie wydaje się na restauracje, kino, wyjazdy. Dla mnie to jest na pewno duża oszczędność. Ale ja bym wolał jednak wydawać te pieniądze, bo ważniejsze są dla mnie przeżycia.

Lidka przytakuje. – W ogóle nie myślę w kategoriach oszczędzania. I naprawdę chętnie bym tę kasę wydała – mówi. Miesiące niepewności odbiły się na jej dalszych planach. – Pandemia na pewno utrudniła mi szukanie stażu czy pracy za granicą – mówi. Są jednak, jak mawiał klasyk, plusy dodatnie. – Być może nie poznałabym fajnych dziewczyn, nie okazałoby się, że zmierzamy mniej więcej w tym samym kierunku, nie zaczęłybyśmy działać jako agencja zajmująca się badaniami użytecznościowymi i projektowaniem intuicyjnych produktów – zastanawia się Lidka.

Agacie znów udało się ocalić pracę, umowę ma przedłużoną do grudnia. W międzyczasie piętrzą się jednak kolejne problemy. – Ojciec mojej córki przestał płacić alimenty. Stwierdził, że jego sytuacja w pandemii jest niepewna – wyjaśnia. Odpada więc kilkaset złotych miesięcznie, a żeby cokolwiek formalnie zdziałać, trzeba się tułać po sądach, przechodzić kolejne procedury, tym trudniejsze, im przybywa ofiar koronawirusa. Normalnie czeka się na decyzję maksymalnie 30 dni, ona czekała trzy miesiące. Ale doczekała się, tylko że teraz problemem są komornicy, bo pracują, jak pracują, ciężko się dodzwonić, cokolwiek załatwić. W międzyczasie wysyła CV, szuka nowej pracy. – Widzę, że zrobiło się nieciekawie – podsumowuje.

Kamil ostatnie trzy miesiące przeżył jakby w dwóch równoległych światach: na zewnątrz życie kwitnie, a przynajmniej toczy się dawnym torem, w pracy – na dzień dobry mierzenie temperatury, dezynfekcja na każdym kroku, maseczki zdejmowane tylko do jedzenia i na papierosa. Dzisiaj, już po zakończeniu stażu, przyznaje, że czuł się wtedy, jakby ktoś robił z niego idiotę. – To jest schizofreniczna sytuacja, więc oczywiście pojawia się dysonans, kiedy skacze się między dwiema tak różnymi rzeczywistościami – tłumaczy. Jednocześnie podkreśla, że rozumie: firma, która zatrudnia kilkaset osób, musi dmuchać na zimne. – Nie może pozwolić sobie na wskazanie palcem przez sanepid: „o, tutaj jest ognisko koronawirusa!". Myślę, że właśnie o to chodzi bardziej niż o rzeczywiste bezpieczeństwo. Przecież każdy, kto ma internet, widzi, że poziom psychozy wzbudzonej w ludziach przez media do spółki z politykami bardzo spustoszył trzeźwe myślenie.

Udało mu się co prawda wyskoczyć na parę dni na Mazury, nie takie miał jednak plany wakacyjne. Życiowe także. – Miałem nadzieję wziąć ślub w 2020 r. Natomiast nie wyobrażam sobie, by mogło się to odbyć w masce – wyjaśnia. Problemem nie jest to, jak wyjdą zdjęcia pamiątkowe, bo Kamil i tak wymarzył sobie bardzo kameralną, swojską uroczystość, tylko dla najbliższych, wesele również symboliczne. – Chodzi o kwestię komfortu wynikającą z poczucia wolności – mówi. I o kwestie „techniczne". – Dochodzi sprawa ograniczenia lotów międzynarodowych, przez co ciężko cokolwiek zaplanować, kiedy rodzice mieszkają za granicą, a nie wiadomo, co politycy ogłoszą na kolejnej konferencji. Niepewność sytuacji zdecydowanie ma największe znaczenie.

Luty

Kamil stracił resztki złudzeń. – Zauważyłem, że branża fryzjerska też dostaje w kość, ludzie, siedząc w domu, nie mają potrzeby częstego korzystania z takich usług – mówi. Nie czuje jednak, by trafił z deszczu pod rynnę. – Aż tak to nie. Ale mój problem polega na tym, że zanim zatrudnię się gdzieś na stałe, pewny swoich umiejętności, trochę czasu minie. Powoli kończą mi się oszczędności, a jeszcze nie dotarłem do poziomu, żeby móc na fryzjerstwie męskim zarabiać – wyjaśnia.

Długo nie wiedział, jak dopasować się do nowych warunków, czy to sytuacja przejściowa, czy tak już zostanie. Teraz wie. – To nie jest normalne życie, to jest udawanie, że się żyje – uważa. – Wyobrażam sobie, że dla części osób, których praca już wcześniej polegała na siedzeniu przy komputerze, niewiele się zmieniło, a wręcz wiele wyszło na plus. Ale to nie moja bajka. Dla mnie to tkwienie w zawieszeniu bez cienia wyobrażenia, w jakim kierunku to pójdzie – mówi. I dodaje: – Jedni sobie myślą, że trzeba tylko trochę przeczekać i to minie. Inni boją się, że tak zostanie na zawsze.

– Do której grupy ty należysz? – pytam.

Kamil chwilę myśli. – Wcześniej byłem w pierwszej, ostatnio jednak dołączyłem do drugiej.

Agata jest bez pracy, aktualnie na zwolnieniu chorobowym. Kolejną umowę musiałaby dostać na czas nieokreślony. – A w firmie już było ciężko, zwolnili wiele osób, co ciekawe nie poleciałam ani w pierwszej, ani drugiej transzy. Nie mogę złego słowa powiedzieć, prezes robił, co mógł, w końcu powiedział wprost: „kończy się budżet na to, żebyśmy siedzieli i nic nie robili". I rzeczywiście, widziałam, że starał się, jak mógł.

Lidka dalej pracuje zdalnie – i dalej jej to odpowiada. Wciąż też doskwiera jej zamknięcie. – Na pewno dużym problemem jest przemieszczanie się gdzieś dalej. Nie mówię, że to nie jest możliwe, ale trzeba się więcej namęczyć, pokombinować, przestało to być spontaniczne, jak wtedy, gdy z dnia na dzień kupuję bilet i po prostu lecę – mówi. – Jest to dla mnie ważne, od dawna podróżuję dla własnej higieny psychicznej – dodaje.

– Moje plany zawodowe zmieniły się, rodzinne też, z codziennym relaksem i odskocznią od biznesu jest podobnie. Mam dość drogie hobby, na które teraz mnie nie stać. Staramy się minimalizować straty i zabijać czas wolny, którego jest w nadmiarze – podsumowuje Michał. Jak zauważa, zaraz minie rok, kiedy to wszystko trwa, a dopiero niedawno, po dużych bojach, udało im się pozyskać jakiekolwiek wsparcie z tarczy antykryzysowej. – Ale patrząc na koszty stałe, utrzymanie pracowników, to wystarczy na miesiąc czy dwa, reszta zależy od ciebie i tego, jak jesteś zabezpieczony na taką niespodziewaną sytuację, bo kilka–kilkanaście tysięcy trzeba miesięcznie dołożyć. W rok robi się kilka setek, nie wiem, czy ktoś jest na to gotowy.

Maciek mimo wszystko stara się szukać pozytywów. – Myślałem, że jestem w stanie przeżyć zimę tylko ze względu na sport, jaki można wtedy uprawiać. Okazało się, że to jednak nie jest potrzeba pierwszego rzędu, bez tego można przeżyć – mówi, na co Lidka rzuca szybko: – Ale co to za życie?

Przyszłość

Co będzie dalej? Kamil stara się odsunąć w czasie sytuację, gdy nie będzie już miał wyboru. Ale czasem się tego obawia. – Będę musiał zatrudnić się gdziekolwiek, choćby w Żabce, żeby nie stracić płynności finansowej. A we fryzjerstwo „bawić się" po godzinach, co dodatkowo może opóźnić moją pracę w tym zawodzie – zauważa.

Pracy bezskutecznie szuka też Agata. Już pal licho jej dotychczasowe doświadczenie, szuka gdziekolwiek. – Wysyłam CV, ale nikt się nie odzywa – wyjaśnia. Przez głowę przeszła jej nawet praca w dyskoncie, ale nie ma co nawet próbować – koleżanki z branży przetarły szlak, wróciły z informacją: mają za wysokie kwalifikacje. – Większość z nich usłyszała wprost, że przez nie siądzie atmosfera, nikt nie będzie się czuł komfortowo, bo mają inne przyzwyczajenia, oczekiwania, styl pracy. No i każdy będzie się bał, że zaraz go wygryzą – dodaje Agata.

W ramach opcji alternatywnych rozważała szkolenie IT, ale na to po pierwsze trzeba mieć pieniądze (przynajmniej 10 tys.), po drugie – to inwestycja w ciemno. – Bo to nie gwarantuje ci, że znajdziesz robotę. To jest szansa na własny rozwój, więc fajnie, ale jednocześnie nie daje ci żadnej gwarancji, że się w tym odnajdziesz.

Lidka nie jest pewna, w którą stronę w jej przypadku przechyla się języczek u wagi osobistych plusów i minusów pandemicznych realiów. Wie na pewno, że pierwsze wynikają z jej filozofii życiowej. – Ja po prostu staram się wykorzystywać sytuację, jak się da, zamiast siedzieć w miejscu i płakać, bo nie wypaliły moje pierwotne plany – mówi. Jednocześnie dalej doskwiera jej to, co mierziło ją od początku. – Widzisz, teraz najprawdopodobniej byśmy nie rozmawiały, bo byłabym gdzieś na desce snowboardowej – wyjaśnia. Jej chłopak Maciek patrzy na to z nieco innej strony. – Gdyby nie lockdown i praca zdalna musiałbym codziennie chodzić do biura – mówi. To istotne, przecież pracuje w Niemczech. – Dzięki temu mogę gdzieś pojechać, tylko że przez lockdown właściwie nie ma gdzie. Trudno znaleźć noclegi, wyciągi też odpadają. Lidka wtrąca: – Na pewno bardziej musisz się namęczyć, żeby coś zorganizować. A i tak większość atrakcji przecież nie działa.

Michał przyznaje, że „przebranżowienie" jest jakąś opcją. – Tylko jeśli ktoś ma zainwestowane w firmę miliony, to ciężko jest z tego wyjść – podkreśla. Gdyby, przykładowo, miał się teraz zabrać za produkcję maseczek albo płynów do dezynfekcji, złapałby się za głowę. – Nie znam tej technologii, nie mam kontaktów, nie mam produktu ani licencji, nie jest prosto. Pędzić bimbru przecież nie będziemy – śmieje się, choć to trochę śmiech przez łzy. – Nie widzę opcji zmiany branży, nie stanę się lekarzem, strażakiem, nie otworzę firmy komputerowej, bo nie do tego aspirowałem, nie znam się na tym, a to jest kolejna inwestycja – mówi. – Ciężko stwierdzić, jaka będzie przyszłość. Rozmawiam z pracownikami naukowymi, w większości mówią, że nie wyobrażają sobie, żeby wszystko wróciło do stanu poprzedniego.

O przyszłości stara się nie myśleć. – Trzeba jakoś żyć, patrzeć do przodu, może coś się zmieni. A jak się nie zmieni? Będę się zastanawiał, czy zupełnie zmienić branżę, czy zmienić w ogóle podejście do życia i uczyć ludzi jeździć na nartach i desce. Lubię, jak coś się dzieje, lubię biznes i walkę. Tylko że teraz jest to walka z wiatrakami, bo nic się nie dzieje. 

Załóżmy, że jest 1 stycznia 2020 r. Kac po imprezie nieco zelżał, przychodzi moment refleksji: jak było, jak jest, co dalej? A więc czas podsumowań, postanowień i planów. Kamil ma 27 lat, w ostatnim czasie wszystko mu się poukładało: pracuje w agencji eventowej, zarabia coraz lepiej, od dwóch lat odkłada część pensji, bez żadnego konkretnego celu, oszczędza tak po prostu, dla zasady. Za parę dni planuje oświadczyny, latem ślub. – Miałem niezły okres w pracy: dużo wyjazdów, dużo fajnych wydarzeń, dużo pieniędzy – wyjaśnia. – Niczego się nie obawiałem, nic nie spędzało mi snu z powiek. Wszystko szło po mojej myśli, układało się tak, jak sobie zaplanowałem – opowiada.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich