W stulecie urodzin. Legenda Kazimierza Górskiego

2 marca mija 100. rocznica urodzin trenera. Kiedyś cała Polska go znała i lubiła. Gdy pięściarze, lekkoatleci czy kolarze zdobywali tytuły i medale, Polacy, ciesząc się, wzdychali: żeby tak piłkarze... Aż w końcu przyszedł Górski i dał nam to, na co czekaliśmy.

Publikacja: 26.02.2021 10:00

Kazimierz Górski i jego bohaterowie z Wembley przed londyńskim hotelem (od lewej): Jerzy Gorgoń, Jan

Kazimierz Górski i jego bohaterowie z Wembley przed londyńskim hotelem (od lewej): Jerzy Gorgoń, Jan Domarski i Jan Tomaszewski

Foto: PA Images/Getty Images

Dlaczego udało się właśnie jemu? Miał intuicję – coś, czego nie można się nauczyć i co wynika z własnych doświadczeń, inteligencji i obserwacji. Trafił na grupę zdolnych piłkarzy, sprzyjające okoliczności i umiał to wszystko wykorzystać. Sprzyjało mu szczęście, ale potrafił mu pomóc. Może dlatego, że zanim został trenerem reprezentacji Polski, było już za nim ciekawe życie i znał się na ludziach.



Lwów

Grał w piłkę w Robotniczym Klubie Sportowym. W sportowej hierarchii Lwowa to druga kategoria – za Pogonią, Czarnymi, Lechią i Hasmoneą. Wszystkie cztery grały w pierwszej lidze. Górski nie był piłkarzem na tyle w mieście znanym, aby trafić do drużyny lepszej niż RKS występujący w lidze okręgowej.

Kibicował Pogoni, jednemu z najsłynniejszych klubów przedwojennej Polski, czterokrotnemu mistrzowi kraju. Czasami oglądał mecze z zielonej trybuny – kasztanów rosnących wokół boiska. Na gałęziach drzew siedzieli młodzi kibice, których nie stać było na bilety. Górski oglądał tam m.in. reprezentanta Polski Michała Matyasa, który po wojnie zdobędzie sławę jako trener.

Piłkarskie buty po Matyasie dostał obiecujący junior Pogoni Zbigniew Kurtycz, który jako piosenkarz wylansował wielki przebój lat pięćdziesiątych „Cicha woda". Jeden z jego partnerów w drużynie juniorów, Tadeusz Jedynak, zostanie w Polsce Ludowej generałem i działaczem Legii. Drugi, Adam Wolanin, będzie reprezentował Stany Zjednoczone na mistrzostwach świata 1950 w Brazylii.

Kiedy Górski trzymał się gałęzi, na fotelu w najlepszym sektorze stadionu rozpierał się inny wielki sympatyk piłki nożnej, profesor Uniwersytetu Jana Kazimierza matematyk Stefan Banach.

Wojna

Kiedy wybuchła, Górski miał 18 lat. W tym wieku zagra się z każdym i wszędzie. Gdyby wojny nie było, prawdopodobnie wcześniej czy później trafiłby do Pogoni. Ale Lwów zajęli Rosjanie i polskie kluby zlikwidowali. Pogoń odrodziła się dopiero 70 lat później, w roku 2009. Inne lwowskie kluby zakończyły swoją historię w 1939 r.

Podobnie jak wielu innych młodych polskich piłkarzy ze Lwowa (był wśród nich Wolanin) Górski grał w stworzonym przez Rosjan klubie Spartak. Mirosław Wlekły, którego książka „Górski. Wygramy my albo oni" w najbliższych dniach trafi do księgarń, pisze, że kiedy Spartak grał w mistrzostwach Związku Radzieckiego, piłkarzy, a więc i Górskiego, zaszczycił rozmową Nikita Chruszczow, wówczas pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Ukrainy. Był na tyle łaskaw, że zezwalał na odpowiedzi po polsku.

Kiedy do Lwowa w 1941 roku weszli Niemcy, utworzyli swoje kluby lub zezwolili na działalność niektórych polskich. Jednym z nich była Garbarnia i to jej zawodnikiem został Kazimierz Górski. Występował obok Stefana Żywotki, znanego później jako trener m.in. Pogoni Szczecin i Arki Gdynia, a przede wszystkim najlepszego algierskiego klubu JSK Kabylia (pisaliśmy o nim w styczniowym „Plusie Minusie", z okazji 101. rocznicy urodzin Żywotki).

Z jakichś powodów w swoich pamiętnikach Kazimierz Górski o grze w Garbarni nie wspomina. Wystąpił też w meczu reprezentacji Lwowa złożonej z dawnych polskich ligowców przeciw niemieckiej drużynie KONA.

Kiedy latem 1944 roku do Lwowa ponownie weszli Rosjanie, odbudowali dawne struktury na swoją modłę. 23-letni Górski miał dylemat, ale wybrał wyjście pragmatyczne. Zgodził się na grę w Dynamie Lwów, bo dzięki temu miał zapewnione środki do życia i unikał powołania do Armii Czerwonej.

Tyle że ten wybór niósł konsekwencje innego rodzaju. Dynamo było klubem milicji i sowieckich służb. Zgłaszając do niego akces, Górski stawał się formalnie funkcjonariuszem NKWD. Skrupulatni i mniej refleksyjni pracownicy IPN uznaliby go zapewne za kolaboranta.

Wojsko

Górski spędził w nim zaledwie sześć miesięcy. Zaciągnął się w grudniu 1944 roku, a wystąpił z armii w maju 1945 roku, kiedy skończyła się wojna. Jego pułk na przełomie lat 1944/1945 stacjonował na terenie obozu koncentracyjnego na Majdanku. Stąd wyruszył wraz z ofensywą styczniową i brał udział w walkach o wyzwolenie Warszawy.

Już tutaj pozostał. Ale z bronią miał niewiele wspólnego. Dosłużył się wprawdzie stopnia sierżanta, jednak uważano go bardziej za „kaprala od piłki". Mieszkał w koszarach przy ulicy Szwoleżerów, a na stadionie Wojska Polskiego przeprowadzał sprawdziany dla żołnierzy, którzy mieli coś wspólnego z grą w piłkę i mogliby wejść w skład nowej wojskowej drużyny.

Nie miała ona jeszcze nazwy, ale władza państwowa bardzo chciała, żeby stała się Legią odrodzonej Polski. I chociaż mimo adresu nic jej z przedwojenną Legią nie łączyło, faktycznie się nią stała.

Górski był jej akuszerem, zawodnikiem (do roku 1953) i trenerem. Mimo że formalnie przestał być żołnierzem, poprzez pracę w Legii z wojskiem związał się na wiele lat. W swojej pierwszej pracy trenerskiej w drużynie juniorów miał bramkarza, który się nie wyróżniał, ale potem rozwinął się w innej dziedzinie. Nazywał się Ryszard Kapuściński.



Rodzina

Kazimierz Górski miał poczucie humoru i zniewalający uśmiech, ale do dziewczyn brakowało mu śmiałości. Wprawdzie kiedy opowiadał o Lwowie swojej młodości, mrużył oczy i widział park Stryjski, którego alejkami chodził pod rękę z dziewczyną, ale chyba żadnej głębszej miłości nie przeżył.

Czekała na niego dopiero w stolicy, a nazywała się Marianna. Warszawianka, urodzona pod Kraśnikiem, dokąd w roku 1919 rodzina uciekła ze stolicy przed epidemią grypy hiszpanki.

W styczniu 1948 roku wzięli ślub cywilny. Ale mimo że obydwoje byli katolikami, do kościelnego poszli dopiero 14 lat później. Stali się w pewnym sensie ofiarami czasów. Ślub kościelny w latach 40. czy 50. ubiegłego wieku wśród pracowników wojska (a Górski grał wówczas w Legii) nie był mile widziany. W dodatku w roku 1953, po śmierci Stalina, Kazimierz Górski zapisał się do partii.

Miał 32 lata, kończył karierę, nie wiedział, co ze sobą zrobić, w grudniu miało urodzić się pierwsze dziecko. Górskim wiodło się kiepsko, bo z gry w piłkę nie było pieniędzy. Klub przydzielił im mieszkanie na Woli, ale nie mieli za co kupić mebli. Zaproponowano mu stanowisko asystenta pierwszego trenera Legii, pod warunkiem że zapisze się do PZPR.

I tak zrobił. Prawdę mówiąc, nie wiedzieliśmy, że Górski był w partii, bo nigdy się z tym (w przeciwieństwie do Jacka Gmocha) nie obnosił. Nie dawał się wykorzystywać, nawet kiedy był już pierwszym trenerem w Polsce. Spotykał się z Edwardem Gierkiem, ale korzyści z tego żadnych nie czerpał.

Selekcjoner

Można jednak przyjąć, że w latach 50. ubiegłego wieku, na progu dorosłości i życia w rodzinie wykazał się koniunkturalizmem. Partia nie tylko dawała święty spokój, ale i większe możliwości. Górskiego skierowano na kurs trenerski, zatrudniono w PZPN jako szkoleniowca powstającej reprezentacji juniorów, wysłano w 1954 r. jako obserwatora na mecz Węgry – Anglia (7:1) w Budapeszcie i na mistrzostwa świata w Szwecji (1958).

Zbierał doświadczenia w tego rodzaju pracy i w klubach: Legii, Marymoncie, Lubliniance, Gwardii Warszawa. Kiedy pod koniec lat 60. PZPN i kibice byli już nieco zmęczeni Ryszardem Koncewiczem, skądinąd trenerem wybitnym i bardzo zasłużonym, prezes związku postawił na Kazimierza Górskiego.

Prezesem tym był Wiesław Ociepka, wysoko postawiony działacz partyjny, a wkrótce minister spraw wewnętrznych. Miał ponoć w zaufanym gronie powiedzieć, że skoro „Górski przyjechał do Polski na sowieckim czołgu" i nigdy się nie stawia, będzie można nim sterować. O ewentualnych sukcesach reprezentacji nie mówiono. Skoro nigdy ich nie miała, to i mieć nie będzie.

Rewolucja

Nie wzięto jednak pod uwagę kilku spraw. Do zmiany na stanowisku selekcjonera doszło w listopadzie 1970 roku, a ogłoszono ją 1 grudnia. Większych dyskusji nie wzbudziła, ponieważ 49-letni Górski był tylko jednym z wielu znanych trenerów. Zresztą Polacy mieli wtedy poważniejsze sprawy na głowie.

Efektem tragicznych wydarzeń na Wybrzeżu była zmiana na stanowisku I sekretarza KC PZPR. Władysława Gomułkę zastąpił Edward Gierek. W styczniu 1971 roku na spotkaniu ze stoczniowcami w Gdańsku Gierek zadał słynne pytanie, dotyczące odbudowy Polski: „No to jak towarzysze, pomożecie?". W tym samym czasie w Warszawie grupa młodych członków partii, związana ze sportem dostrzegła szansę dla polskiej piłki i przy okazji dla siebie. Jacek Gmoch, przy pomocy m.in. byłego gracza Polonii i pracownika KC PZPR Witolda Dłużniaka, opracował raport o stanie polskiej piłki i wskazał drogi jej rozwoju.

O przekazanie raportu Gierkowi poprosili Włodzimierza Lubańskiego, który miał do I sekretarza stały dostęp. Lubański poparł raport prośbą: – My pomożemy, ale niech towarzysz sekretarz pomoże nam.

Gierek, w przeciwieństwie do Gomułki, lubił sport, rozumiał jego rolę propagandową, kibicował Zagłębiu Sosnowiec, a jako sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach często oglądał mecze na Stadionie Śląskim. Po przeczytaniu raportu i rozmowie z Lubańskim zapalił zielone światło.

Efektem tej decyzji była zmiana podejścia prezesów klubów (zawsze byli to działacze partyjni) do zwalniania swoich zawodników na mecze reprezentacji. PZPN zaś zaczął płacić reprezentantom premie, a nie tylko diety w symbolicznej wysokości, jak było dotychczas. Gra w drużynie narodowej zaczęła się opłacać.

Nadzieję na lepsze czasy dawały też występy Legii i Górnika w rozgrywkach o europejskie puchary. W roku 1970 Legia awansowała do czwórki najlepszych drużyn w rozgrywkach mistrzów krajowych, a Górnik do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Nagle o Kazimierzu Deynie, Robercie Gadosze, Włodzimierzu Lubańskim zaczęło być głośno w Europie.

Szczęście

Chyba nikt nie wziął pod uwagę faktu, że Górski – cichy, niekonfliktowy człowiek – zacznie mieć swoje zdanie i wymagać. A kiedy jego koncepcje i decyzje zaczęły przynosić efekty, szybko stał się przywódcą z autorytetem. Nie podnosił głosu, nie walił pięścią w stół. Miał siłę argumentów.

Towarzyszyło mu też szczęście. Nawet porażka z Bułgarią w eliminacjach do igrzysk olimpijskich 1972 miała dobre strony. Mecz w Starej Zagorze transmitowała telewizja, kibice widzieli, jak rumuński sędzia Victor Padureanu wyrzuca Lubańskiego z boiska i krzywdzi nas swoimi decyzjami. Jan Ciszewski przeobraził się z obiektywnego komentatora w niepanującego nad nerwami kibica.

Poczucie krzywdy, jakie nas wtedy spotkało, bodaj pierwszy raz na skalę ogólnopolską zjednoczyło kibiców, którzy stanęli murem za reprezentacją. Kiedy Bułgarzy przyjechali do Warszawy na rewanż, w atmosferze wrogości, którą czuli na każdym kroku, przegrali gładko 0:3.

To nam jednak nie dawało awansu na igrzyska i mało kto o nim myślał. W ostatnim meczu doszło jednak do sensacji. Amatorzy z Hiszpanii zremisowali z Bułgarią 3:3, dzięki czemu otworzyli Polakom drogę do Monachium. Wtedy zaczęło się mówić, że „Górski to ma szczęście".

Igrzyska

I tak już zostało, ale każdy, kto rozumiał co nieco z futbolu, zdawał sobie sprawę, że to nie szczęście leży u źródeł sukcesów, tylko wybrani przez trenera zawodnicy, realizujący jego plany. Przypadków było coraz mniej.

Na turnieju olimpijskim, który w tamtych czasach ze względu na przepisy o amatorstwie (notorycznie łamane przez kraje socjalistyczne) był w praktyce mistrzostwami Europy Wschodniej, Polacy pokonali wszystkich przeciwników. W eliminacjach Bułgarię, w finałach NRD, ZSRR i Węgry.

Być może rzeczywiście raz pomogło nam szczęście. W 68. minucie meczu ze Związkiem Radzieckim. Przegrywaliśmy 0:1, Rosjanom do awansu do strefy medalowej wystarczał remis. Górski, chcąc wzmocnić atak, postanowił wstawić za obrońcę Zbigniewa Guta napastnika Andrzeja Jarosika. Stało się jednak coś, co zdarzyć się nie miało prawa. Kiedy Górski zwrócił się do piłkarza: – Andrzej, rozbieraj się – w odpowiedzi usłyszał: – Teraz to ja nie gram.

Trener w całej swojej pracy nie spotkał się z taką reakcją piłkarza. – Nie miałem czasu się zdenerwować – opowiadał Górski autorowi tego tekstu. – Miejsce na ławce rezerwowych obok Jarosika zajmował pomocnik Zygfryd Szołtysik. Dalej siedzieli napastnicy: Lato, Kmiecik, Marx, Szymczak, ale już na nich nie patrzyłem. Szołtysik wszedł na boisko, a ja potem czytałem, jaką to genialną decyzję podjąłem.

Wyrównującą bramkę z karnego strzelił Kazimierz Deyna, a na trzy minuty przed końcem, po akcji z Lubańskim zwycięskiego gola zdobył właśnie Szołtysik. Zagrali jak za najlepszych czasów Górnika, jak bohaterowie telewizyjnego programu Jacka Fedorowicza „Małżeństwo doskonałe".

Pięć dni później, po pierwszym od roku 1939 zwycięstwie nad Węgrami, polscy piłkarze zdobyli złoty medal olimpijski. PZPN ogłosił 10 września Dniem Piłkarza. Górski został przez dziennikarzy i kibiców kanonizowany.

Wembley

Euforia przybrała na sile, bo w ciągu kilkunastu miesięcy polscy piłkarze pokonali Anglię, Argentynę, Włochy, Brazylię, Holandię. I nagle to my staliśmy się nauczycielami, a Górski – profesorem dla całego świata.

Mieliśmy legendę zwycięskiego remisu na Wembley, a potem meczu z Niemcami na zalanym wodą boisku we Frankfurcie. Nie powinno się grać w takich warunkach, woda odebrała Polakom podstawowy atut, czyli szybki atak. W dodatku nie mógł grać kontuzjowany Andrzej Szarmach. – Gdybym grał, wciągnąłbym tego Beckenbauera nosem – mówił rozżalony napastnik, a my w to wierzyliśmy.



Piłkarze

Górski prowadził reprezentację Polski przez pięć lat – od 1971 do 1976 roku. Zdobył złoty i srebrny medal olimpijski oraz trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Z 68 meczów wygrał 37. Szczęście jego (i nasze) polegało na tym, że w czasie jego pracy wszyscy reprezentanci występowali w polskich klubach. Z talentów można było zbudować dwie – trzy niemal równorzędne drużyny.

Początkowo reprezentacja opierała się na dwóch najlepszych klubach: Legii Deyny i Górniku Lubańskiego. Ale bramkową akcję na Wembley przeprowadzili trzej zawodnicy z Mielca, którego Anglicy nie mogli znaleźć na mapie: Henryk Kasperczak, Grzegorz Lato i Jan Domarski.

Lato miał w Polsce opinię „jeźdźca bez głowy". Nigdy nie powołano go do reprezentacji juniorów, bo „szybciej biegał niż myślał". – A ja w nim coś widzę – powiedział Górski i zrobił z Laty króla strzelców mistrzostw świata.

On zawsze widział coś, czego nie dostrzegali inni, i na tym polegała jego przewaga. Przywrócił do reprezentacji Jana Tomaszewskiego, któremu po przegranym meczu z RFN na Stadionie Dziesięciolecia dziennikarze i kibice zgotowali piekło. I Tomaszewski został bohaterem.

Kiedy się wydawało, że drużyna, która zremisowała z Anglią na Wembley to apogeum polskich możliwości, Górski dokonał w niej aż trzech zmian. Swojego ulubionego piłkarza Leszka Ćmikiewicza zastąpił Zygmuntem Maszczykiem. Stopera Mirosława Bulzackiego, przy którym Cruyff nigdy nie nie strzelił bramki Polsce – 20-letnim Władysławem Żmudą, a zdobywcę gola na Wembley Jana Domarskiego – 23-letnim Andrzejem Szarmachem.

Mówiło się, że Górski wiele ryzykuje. A on, jeśli był do czegoś przekonany, uważał, że musi się udać. I tak zazwyczaj było.

Sztab

Górski uczył się zawodu najpierw od starszych. W Legii był to Wacław Kuchar, legendarny przedwojenny sportowiec, a potem trener. Skończył kurs trenerski, zorganizowany przez PZPN w roku 1952 w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Krakowie. Kiedy w roku 1955 został trenerem kadry Polski juniorów, zaczął organizować letnie obozy dla kilkuset zawodników. Z jego inicjatywy powstały międzyokręgowe rozgrywki o Puchar Michałowicza. Dzięki temu był bardzo dobrze zorientowany, gdzie w Polsce pojawił się jakiś talent.

Korzystał z podręczników węgierskich (Arpad Csanadi, Janos Palfai), radzieckich (Michaił Towarowski), polskich (Ryszard Koncewicz, Józef Ciszewski, Jerzy i Tadeusz Grabowscy). Ale czytał też fachową literaturę niemiecką Ottona Nerza i wywiady Seppa Herbergera, trenera, który w roku 1954, w finale mistrzostw świata doprowadził reprezentację RFN do sensacyjnego zwycięstwa nad „złotą jedenastką" Węgier.

Autorem wielu bon motów, które przypisuje się Górskiemu, był właśnie Herberger (co sam pan Kazimierz przyznawał). Między innymi: „Piłka jest okrągła, a mecz trwa 90 minut". Dodał do tego własne: „Mecz można wygrać, przegrać albo zremisować", czy „Jeśli my mamy piłkę, to znaczy, że przeciwnik jej nie ma".

Kiedy prowadził reprezentację, nie miał jeszcze studiów wyższych. Dyplom trenerski obronił dopiero w roku 1980, po ukończeniu zaocznych studiów na AWF we Wrocławiu.

Górski nie miał sztabu szkoleniowego w dzisiejszym rozumieniu, tylko dwóch współpracowników, ale za to jakich. Jacek Gmoch był legendarnym obrońcą Legii i reprezentacji Polski. Andrzej Strejlau też reprezentował kraj, ale jako piłkarz ręczny. W lidze futbolowej zagrał dwa razy jako zawodnik Gwardii.

Gmoch, inżynier z wykształcenia, był zwolennikiem metod naukowych, ale drwił z Akademii Wychowania Fizycznego. Uważał, że futbol można zmierzyć i zaprogramować. A fakt, że grał w reprezentacji z Lubańskim, przeciw Anglii i Brazylii działał na jego korzyść.

Strejlau reprezentował właśnie AWF, szkołę Jerzego Talagi dosłownie i w przenośni. Z sukcesami prowadził młodzieżową reprezentację Polski, z której dziewięciu zawodników znalazło się w kadrze na mundial. Zderzyli się ze sobą nie tylko dwaj wyjątkowo zdolni i ambitni ludzie (Gmoch rocznik 1939, Strejlau 1940), ale także idee. Obydwaj zarzucali Górskiego swoimi pomysłami, licytowali się w każdej sprawie, prześcigali się w złośliwościach.

Górski na to wszystko patrzył, słuchał, czasami ich podpuszczał, bo bawiło go, jak stroszą piórka i w końcu sam podejmował decyzję. Nie było wcześniej i później równie owocnej burzy mózgów.

Ulubieńcy

Górski miał pogodny charakter i zakładał, że wszyscy ludzie są dobrzy. Chyba wyniósł takie podejście ze szczęśliwego domu i Lwowa. Jego ulubionym piłkarzem był Leszek Ćmikiewicz, którego rodzice też byli Kresowiakami. Kiedy Górski został trenerem Legii, Ćmikiewicz stał się jego asystentem. Wiele lat później to on prowadził zespół Orłów Górskiego, dzięki któremu wielki futbol i światowej klasy piłkarze trafili pod strzechy. Kiedy Górski zachorował, czuwali nad nim Ćmikiewicz razem z synem trenera Dariuszem.

Lubańskiego i Deynę Górski uważał za najlepszych polskich piłkarzy. Włodek po kontuzji w meczu z Anglią wypadł na długo z wielkiego futbolu. A o Kaziku trener mówił: – Kiedy zaczyna się mecz, moja rola się kończy. Zaczyna rządzić Deyna.

Do Tomaszewskiego miał słabość, ale pytany o niego, od razu się uśmiechał: – Tomek to był bramkarz. To wyczerpywało temat, bo w tamtych latach o bramkarzu i lewoskrzydłowym mówiło się, że mają nierówno pod sufitem.

Lewoskrzydłowym był Robert Gadocha, podczas mistrzostw w Niemczech uznany za najlepszego na świecie. – Robercik – mawiał o nim trener, podkreślając zarówno jego wyjątkową klasę, jak i tendencję do akcji indywidualnych wszelkiego rodzaju.

Działacze

Zazwyczaj nie wtrącali się do jego pracy, bo wszystko szło, jak należy. Ale stawali się aktywni, kiedy trener podawał skład na mecze lub turnieje. Wtedy uważali, że są fachowcami, którzy mają obowiązek zająć stanowisko. Górski miał na nich sposób. Zawsze przedstawiał im listę z kilkoma nazwiskami więcej, żeby mieli się o kogo kłócić. Oni mieli złudzenie, że o czymś decydują, on niby słuchał, a w tym samym czasie wybrani wcześniej przez niego zawodnicy już przymierzali stroje.



Dziennikarze

Wiosną 1974 roku napisałem w „Piłce Nożnej", że na kilka tygodni przed mistrzostwami świata trener reprezentacji nie powinien jednocześnie pracować w klubie. Górski przyjął pracę w ŁKS, ponieważ w PZPN zarabiał grosze, choć było to już po zdobyciu złotego medalu olimpijskiego. W tym samym czasie syn trenera Darek studiował w łódzkiej filmówce, więc ojciec chciał być bliżej niego.

Przy okazji wizyty w redakcji (a pan Kazimierz wpadał do nas często, bo przyjaźnił się ze starszymi dziennikarzami) powiedział naczelnemu, że jak mam za małą wierszówkę, to on mi zapłaci, bylebym nie pisał o sprawach, o których nie mam wiedzy. I tyle. To były pierwsze miesiące mojej pracy, więc się przestraszyłem. Ale wkrótce po tym zdarzeniu pojechałem z panem Kazimierzem na mecz ligowy do Mielca. Samochód prowadził fotoreporter Tomasz Prażmowski, a my siedzieliśmy z tyłu.

Do Mielca jedzie się długo, więc lepiej się poznaliśmy. Zasypałem go pytaniami o Lwów, Pogoń, Wilimowskiego. Odpowiedział na wszystkie, ale miał prawo odnieść wrażenie, że ma do czynienia z niegroźnym wariatem.

W hotelu Jubilat w Mielcu przydzielono nam dwuosobowy pokój z piętrowym łóżkiem. Pan Kazimierz wszedł, popatrzył i powiedział: – Pan wybiera, panie Stefanku. Ale ja śpię na dole.

No i jakoś tak wyszło, że od tamtej pory do końca jego dni byłem traktowany lepiej niż większość dziennikarzy. Trenowałem z reprezentacją, brałem udział w odprawach przedmeczowych (a raz, w Helsinkach, nawet w przerwie). A kiedy spytałem go, czy byłby uprzejmy przyjechać do mojej Falenicy na mecz i jubileusz klubu, powiedział: – Dlaczego nie?

„Ja nikomu nie odmawiam" – to była jego dewiza, dzięki której zjednywał sobie sympatyków. Odbierał telefony od dziennikarzy przed północą, jak gdzieś go proszono, to starał się przyjechać. Ludzie się dziwili: jak to, wielki Górski, a przyjechał do nas?

To był człowiek z innego świata.

Dlaczego udało się właśnie jemu? Miał intuicję – coś, czego nie można się nauczyć i co wynika z własnych doświadczeń, inteligencji i obserwacji. Trafił na grupę zdolnych piłkarzy, sprzyjające okoliczności i umiał to wszystko wykorzystać. Sprzyjało mu szczęście, ale potrafił mu pomóc. Może dlatego, że zanim został trenerem reprezentacji Polski, było już za nim ciekawe życie i znał się na ludziach.

Lwów

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem