Towarzyszyło mu też szczęście. Nawet porażka z Bułgarią w eliminacjach do igrzysk olimpijskich 1972 miała dobre strony. Mecz w Starej Zagorze transmitowała telewizja, kibice widzieli, jak rumuński sędzia Victor Padureanu wyrzuca Lubańskiego z boiska i krzywdzi nas swoimi decyzjami. Jan Ciszewski przeobraził się z obiektywnego komentatora w niepanującego nad nerwami kibica.
Poczucie krzywdy, jakie nas wtedy spotkało, bodaj pierwszy raz na skalę ogólnopolską zjednoczyło kibiców, którzy stanęli murem za reprezentacją. Kiedy Bułgarzy przyjechali do Warszawy na rewanż, w atmosferze wrogości, którą czuli na każdym kroku, przegrali gładko 0:3.
To nam jednak nie dawało awansu na igrzyska i mało kto o nim myślał. W ostatnim meczu doszło jednak do sensacji. Amatorzy z Hiszpanii zremisowali z Bułgarią 3:3, dzięki czemu otworzyli Polakom drogę do Monachium. Wtedy zaczęło się mówić, że „Górski to ma szczęście".
Igrzyska
I tak już zostało, ale każdy, kto rozumiał co nieco z futbolu, zdawał sobie sprawę, że to nie szczęście leży u źródeł sukcesów, tylko wybrani przez trenera zawodnicy, realizujący jego plany. Przypadków było coraz mniej.
Na turnieju olimpijskim, który w tamtych czasach ze względu na przepisy o amatorstwie (notorycznie łamane przez kraje socjalistyczne) był w praktyce mistrzostwami Europy Wschodniej, Polacy pokonali wszystkich przeciwników. W eliminacjach Bułgarię, w finałach NRD, ZSRR i Węgry.
Być może rzeczywiście raz pomogło nam szczęście. W 68. minucie meczu ze Związkiem Radzieckim. Przegrywaliśmy 0:1, Rosjanom do awansu do strefy medalowej wystarczał remis. Górski, chcąc wzmocnić atak, postanowił wstawić za obrońcę Zbigniewa Guta napastnika Andrzeja Jarosika. Stało się jednak coś, co zdarzyć się nie miało prawa. Kiedy Górski zwrócił się do piłkarza: – Andrzej, rozbieraj się – w odpowiedzi usłyszał: – Teraz to ja nie gram.
Trener w całej swojej pracy nie spotkał się z taką reakcją piłkarza. – Nie miałem czasu się zdenerwować – opowiadał Górski autorowi tego tekstu. – Miejsce na ławce rezerwowych obok Jarosika zajmował pomocnik Zygfryd Szołtysik. Dalej siedzieli napastnicy: Lato, Kmiecik, Marx, Szymczak, ale już na nich nie patrzyłem. Szołtysik wszedł na boisko, a ja potem czytałem, jaką to genialną decyzję podjąłem.
Wyrównującą bramkę z karnego strzelił Kazimierz Deyna, a na trzy minuty przed końcem, po akcji z Lubańskim zwycięskiego gola zdobył właśnie Szołtysik. Zagrali jak za najlepszych czasów Górnika, jak bohaterowie telewizyjnego programu Jacka Fedorowicza „Małżeństwo doskonałe".
Pięć dni później, po pierwszym od roku 1939 zwycięstwie nad Węgrami, polscy piłkarze zdobyli złoty medal olimpijski. PZPN ogłosił 10 września Dniem Piłkarza. Górski został przez dziennikarzy i kibiców kanonizowany.
Wembley
Euforia przybrała na sile, bo w ciągu kilkunastu miesięcy polscy piłkarze pokonali Anglię, Argentynę, Włochy, Brazylię, Holandię. I nagle to my staliśmy się nauczycielami, a Górski – profesorem dla całego świata.
Mieliśmy legendę zwycięskiego remisu na Wembley, a potem meczu z Niemcami na zalanym wodą boisku we Frankfurcie. Nie powinno się grać w takich warunkach, woda odebrała Polakom podstawowy atut, czyli szybki atak. W dodatku nie mógł grać kontuzjowany Andrzej Szarmach. – Gdybym grał, wciągnąłbym tego Beckenbauera nosem – mówił rozżalony napastnik, a my w to wierzyliśmy.
Piłkarze
Górski prowadził reprezentację Polski przez pięć lat – od 1971 do 1976 roku. Zdobył złoty i srebrny medal olimpijski oraz trzecie miejsce na mistrzostwach świata. Z 68 meczów wygrał 37. Szczęście jego (i nasze) polegało na tym, że w czasie jego pracy wszyscy reprezentanci występowali w polskich klubach. Z talentów można było zbudować dwie – trzy niemal równorzędne drużyny.
Początkowo reprezentacja opierała się na dwóch najlepszych klubach: Legii Deyny i Górniku Lubańskiego. Ale bramkową akcję na Wembley przeprowadzili trzej zawodnicy z Mielca, którego Anglicy nie mogli znaleźć na mapie: Henryk Kasperczak, Grzegorz Lato i Jan Domarski.
Lato miał w Polsce opinię „jeźdźca bez głowy". Nigdy nie powołano go do reprezentacji juniorów, bo „szybciej biegał niż myślał". – A ja w nim coś widzę – powiedział Górski i zrobił z Laty króla strzelców mistrzostw świata.
On zawsze widział coś, czego nie dostrzegali inni, i na tym polegała jego przewaga. Przywrócił do reprezentacji Jana Tomaszewskiego, któremu po przegranym meczu z RFN na Stadionie Dziesięciolecia dziennikarze i kibice zgotowali piekło. I Tomaszewski został bohaterem.
Kiedy się wydawało, że drużyna, która zremisowała z Anglią na Wembley to apogeum polskich możliwości, Górski dokonał w niej aż trzech zmian. Swojego ulubionego piłkarza Leszka Ćmikiewicza zastąpił Zygmuntem Maszczykiem. Stopera Mirosława Bulzackiego, przy którym Cruyff nigdy nie nie strzelił bramki Polsce – 20-letnim Władysławem Żmudą, a zdobywcę gola na Wembley Jana Domarskiego – 23-letnim Andrzejem Szarmachem.
Mówiło się, że Górski wiele ryzykuje. A on, jeśli był do czegoś przekonany, uważał, że musi się udać. I tak zazwyczaj było.
Sztab
Górski uczył się zawodu najpierw od starszych. W Legii był to Wacław Kuchar, legendarny przedwojenny sportowiec, a potem trener. Skończył kurs trenerski, zorganizowany przez PZPN w roku 1952 w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego w Krakowie. Kiedy w roku 1955 został trenerem kadry Polski juniorów, zaczął organizować letnie obozy dla kilkuset zawodników. Z jego inicjatywy powstały międzyokręgowe rozgrywki o Puchar Michałowicza. Dzięki temu był bardzo dobrze zorientowany, gdzie w Polsce pojawił się jakiś talent.
Korzystał z podręczników węgierskich (Arpad Csanadi, Janos Palfai), radzieckich (Michaił Towarowski), polskich (Ryszard Koncewicz, Józef Ciszewski, Jerzy i Tadeusz Grabowscy). Ale czytał też fachową literaturę niemiecką Ottona Nerza i wywiady Seppa Herbergera, trenera, który w roku 1954, w finale mistrzostw świata doprowadził reprezentację RFN do sensacyjnego zwycięstwa nad „złotą jedenastką" Węgier.
Autorem wielu bon motów, które przypisuje się Górskiemu, był właśnie Herberger (co sam pan Kazimierz przyznawał). Między innymi: „Piłka jest okrągła, a mecz trwa 90 minut". Dodał do tego własne: „Mecz można wygrać, przegrać albo zremisować", czy „Jeśli my mamy piłkę, to znaczy, że przeciwnik jej nie ma".
Kiedy prowadził reprezentację, nie miał jeszcze studiów wyższych. Dyplom trenerski obronił dopiero w roku 1980, po ukończeniu zaocznych studiów na AWF we Wrocławiu.
Górski nie miał sztabu szkoleniowego w dzisiejszym rozumieniu, tylko dwóch współpracowników, ale za to jakich. Jacek Gmoch był legendarnym obrońcą Legii i reprezentacji Polski. Andrzej Strejlau też reprezentował kraj, ale jako piłkarz ręczny. W lidze futbolowej zagrał dwa razy jako zawodnik Gwardii.
Gmoch, inżynier z wykształcenia, był zwolennikiem metod naukowych, ale drwił z Akademii Wychowania Fizycznego. Uważał, że futbol można zmierzyć i zaprogramować. A fakt, że grał w reprezentacji z Lubańskim, przeciw Anglii i Brazylii działał na jego korzyść.
Strejlau reprezentował właśnie AWF, szkołę Jerzego Talagi dosłownie i w przenośni. Z sukcesami prowadził młodzieżową reprezentację Polski, z której dziewięciu zawodników znalazło się w kadrze na mundial. Zderzyli się ze sobą nie tylko dwaj wyjątkowo zdolni i ambitni ludzie (Gmoch rocznik 1939, Strejlau 1940), ale także idee. Obydwaj zarzucali Górskiego swoimi pomysłami, licytowali się w każdej sprawie, prześcigali się w złośliwościach.
Górski na to wszystko patrzył, słuchał, czasami ich podpuszczał, bo bawiło go, jak stroszą piórka i w końcu sam podejmował decyzję. Nie było wcześniej i później równie owocnej burzy mózgów.
Ulubieńcy
Górski miał pogodny charakter i zakładał, że wszyscy ludzie są dobrzy. Chyba wyniósł takie podejście ze szczęśliwego domu i Lwowa. Jego ulubionym piłkarzem był Leszek Ćmikiewicz, którego rodzice też byli Kresowiakami. Kiedy Górski został trenerem Legii, Ćmikiewicz stał się jego asystentem. Wiele lat później to on prowadził zespół Orłów Górskiego, dzięki któremu wielki futbol i światowej klasy piłkarze trafili pod strzechy. Kiedy Górski zachorował, czuwali nad nim Ćmikiewicz razem z synem trenera Dariuszem.
Lubańskiego i Deynę Górski uważał za najlepszych polskich piłkarzy. Włodek po kontuzji w meczu z Anglią wypadł na długo z wielkiego futbolu. A o Kaziku trener mówił: – Kiedy zaczyna się mecz, moja rola się kończy. Zaczyna rządzić Deyna.
Do Tomaszewskiego miał słabość, ale pytany o niego, od razu się uśmiechał: – Tomek to był bramkarz. To wyczerpywało temat, bo w tamtych latach o bramkarzu i lewoskrzydłowym mówiło się, że mają nierówno pod sufitem.
Lewoskrzydłowym był Robert Gadocha, podczas mistrzostw w Niemczech uznany za najlepszego na świecie. – Robercik – mawiał o nim trener, podkreślając zarówno jego wyjątkową klasę, jak i tendencję do akcji indywidualnych wszelkiego rodzaju.
Działacze
Zazwyczaj nie wtrącali się do jego pracy, bo wszystko szło, jak należy. Ale stawali się aktywni, kiedy trener podawał skład na mecze lub turnieje. Wtedy uważali, że są fachowcami, którzy mają obowiązek zająć stanowisko. Górski miał na nich sposób. Zawsze przedstawiał im listę z kilkoma nazwiskami więcej, żeby mieli się o kogo kłócić. Oni mieli złudzenie, że o czymś decydują, on niby słuchał, a w tym samym czasie wybrani wcześniej przez niego zawodnicy już przymierzali stroje.
Dziennikarze
Wiosną 1974 roku napisałem w „Piłce Nożnej", że na kilka tygodni przed mistrzostwami świata trener reprezentacji nie powinien jednocześnie pracować w klubie. Górski przyjął pracę w ŁKS, ponieważ w PZPN zarabiał grosze, choć było to już po zdobyciu złotego medalu olimpijskiego. W tym samym czasie syn trenera Darek studiował w łódzkiej filmówce, więc ojciec chciał być bliżej niego.
Przy okazji wizyty w redakcji (a pan Kazimierz wpadał do nas często, bo przyjaźnił się ze starszymi dziennikarzami) powiedział naczelnemu, że jak mam za małą wierszówkę, to on mi zapłaci, bylebym nie pisał o sprawach, o których nie mam wiedzy. I tyle. To były pierwsze miesiące mojej pracy, więc się przestraszyłem. Ale wkrótce po tym zdarzeniu pojechałem z panem Kazimierzem na mecz ligowy do Mielca. Samochód prowadził fotoreporter Tomasz Prażmowski, a my siedzieliśmy z tyłu.
Do Mielca jedzie się długo, więc lepiej się poznaliśmy. Zasypałem go pytaniami o Lwów, Pogoń, Wilimowskiego. Odpowiedział na wszystkie, ale miał prawo odnieść wrażenie, że ma do czynienia z niegroźnym wariatem.
W hotelu Jubilat w Mielcu przydzielono nam dwuosobowy pokój z piętrowym łóżkiem. Pan Kazimierz wszedł, popatrzył i powiedział: – Pan wybiera, panie Stefanku. Ale ja śpię na dole.
No i jakoś tak wyszło, że od tamtej pory do końca jego dni byłem traktowany lepiej niż większość dziennikarzy. Trenowałem z reprezentacją, brałem udział w odprawach przedmeczowych (a raz, w Helsinkach, nawet w przerwie). A kiedy spytałem go, czy byłby uprzejmy przyjechać do mojej Falenicy na mecz i jubileusz klubu, powiedział: – Dlaczego nie?
„Ja nikomu nie odmawiam" – to była jego dewiza, dzięki której zjednywał sobie sympatyków. Odbierał telefony od dziennikarzy przed północą, jak gdzieś go proszono, to starał się przyjechać. Ludzie się dziwili: jak to, wielki Górski, a przyjechał do nas?
To był człowiek z innego świata.