Odczytałem intrygujące zdjęcie tak: są chwile, że poetkę przeraża rzeczywistość, a jednocześnie ciekawość życia zwycięża. Można też zdjęcie odczytać inaczej: Osiecka idealnie łączyła cechy swojego ojca i matki. Zasłonięcie oczu to postawa matki, która była kobietą piękną, ale bojaźliwą. „Kurką domową". Agnieszka lubiła tego typu zdrobnienia, mawiała więc zwykle z ciepłem i ironią: „koleżka", „mężuś" czy „żonka". To przecież w jej „Balu" wynurzający się z niebytu chłoporobotnik widzi mamę, tatę i „żonkę".
Mama poetki Maria Osiecka z domu Sztechman (1910-1994) wyszła za mąż za Wiktora Osieckiego (1905-1977), by mieć poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, jakiego nie dał jej dom rodzinny. Niestety, zakochała się nie w statecznym urzędniku, lecz w przedstawicielu dawnej lwowskiej bohemy, kompozytorze i pianiście, który po latach zdradził ją dla Józefiny Pellegrini, aktorki, piosenkarki i wróżbitki pochodzenia włoskiego. Matka poetki przesiadywała w domu i podobnej pasywnej postawy oczekiwała od swej córki. Każdą inicjatywę Agnieszki starała się dusić w zarodku, kwitując krótko: „A po co?".
Wracając do zdjęcia... Odchylony minimalnie palec symbolizował bez wątpienia postawę ojca. Jego ciekawość świata i ludzi. W przeciwieństwie do żony, „kurki domowej", siedzącej godzinami przed telewizorem i zadającej pytanie „a po co?", kompozytor Wiktor Osiecki namawiał córkę do aktywności i wyjścia poza utarte schematy. W dzieciństwie bezskutecznie próbował zorganizować jej naukę latania szybowcem. Na pytanie „dlaczego?" lubił odpowiadać: „A dlaczego nie?". I tę postawę stosowała Agnieszka wobec swej córki Agaty.
– Nigdy nie uważałam się za idealną matkę i mam sobie sporo do zarzucenia – mówiła mi podczas jednego z wywiadów w barze Espresso przy warszawskim Rondzie Waszyngtona. – Myślę, że cechą, którą nieskromnie mogę uważać za swą zaletę, jest to, że nigdy nie miałam potrzeby pouczania ludzi. Nawet własnego dziecka. Zawsze mnie to żenowało. Uważałam, że człowiek powinien iść własną, przez siebie tylko wybraną drogą. Niech się rozwija tak, jak tego pragnie i żyje na własne konto. Sama mam taką naturę. Kiedy robiłam etiudy w łódzkiej szkole filmowej, byłam początkującym reżyserem, a wszelkie ustawianie ludzi, wydawanie im poleceń, pokazywanie, z której strony mają wchodzić na plan i jak się zachowywać, było gwałtem zadawanym mojej naturze. To właściwie jeden z powodów, dla których mimo ukończenia studiów filmowych nie zdecydowałam się na zawód reżysera.
Panna Czaczkes i Fernando
Pierwszy raz spotkałem Agnieszkę Osiecką na początku lat 90. w zlikwidowanej już słynnej warszawskiej księgarni im. Żeromskiego w Alei Solidarności. Na pierwszym piętrze zorganizowano spotkanie z Bułatem Okudżawą. Agnieszka wprawdzie usiadła na widowni, ale jej obecność tak ucieszyła rosyjskiego barda, że właściwie poetka stała się równorzędnym bohaterem wieczoru. W ich relacjach można było wyczuć zażyłość, a także wzajemne uznanie, szacunek i podziw. Zgromadzona publiczność doceniła tę więź i po autograf ustawiała się do obojga. Pamiętam, że złożenie autografu przez Agnieszkę Osiecką łączyło się z kilkuminutową rozmową.