Osiecka inna niż w serialu

Na obraz Agnieszki Osieckiej wpłynął ostatnio poświęcony jej serial. Ale bardziej intrygujące jest jej zdjęcie, na którym zasłania oczy dłońmi i uchyla jeden palec, by obserwować świat. Zmarła 7 marca 1997 roku.

Publikacja: 05.03.2021 10:00

Osiecka inna niż w serialu

Foto: Forum

Odczytałem intrygujące zdjęcie tak: są chwile, że poetkę przeraża rzeczywistość, a jednocześnie ciekawość życia zwycięża. Można też zdjęcie odczytać inaczej: Osiecka idealnie łączyła cechy swojego ojca i matki. Zasłonięcie oczu to postawa matki, która była kobietą piękną, ale bojaźliwą. „Kurką domową". Agnieszka lubiła tego typu zdrobnienia, mawiała więc zwykle z ciepłem i ironią: „koleżka", „mężuś" czy „żonka". To przecież w jej „Balu" wynurzający się z niebytu chłoporobotnik widzi mamę, tatę i „żonkę".

Mama poetki Maria Osiecka z domu Sztechman (1910-1994) wyszła za mąż za Wiktora Osieckiego (1905-1977), by mieć poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, jakiego nie dał jej dom rodzinny. Niestety, zakochała się nie w statecznym urzędniku, lecz w przedstawicielu dawnej lwowskiej bohemy, kompozytorze i pianiście, który po latach zdradził ją dla Józefiny Pellegrini, aktorki, piosenkarki i wróżbitki pochodzenia włoskiego. Matka poetki przesiadywała w domu i podobnej pasywnej postawy oczekiwała od swej córki. Każdą inicjatywę Agnieszki starała się dusić w zarodku, kwitując krótko: „A po co?".

Wracając do zdjęcia... Odchylony minimalnie palec symbolizował bez wątpienia postawę ojca. Jego ciekawość świata i ludzi. W przeciwieństwie do żony, „kurki domowej", siedzącej godzinami przed telewizorem i zadającej pytanie „a po co?", kompozytor Wiktor Osiecki namawiał córkę do aktywności i wyjścia poza utarte schematy. W dzieciństwie bezskutecznie próbował zorganizować jej naukę latania szybowcem. Na pytanie „dlaczego?" lubił odpowiadać: „A dlaczego nie?". I tę postawę stosowała Agnieszka wobec swej córki Agaty.

– Nigdy nie uważałam się za idealną matkę i mam sobie sporo do zarzucenia – mówiła mi podczas jednego z wywiadów w barze Espresso przy warszawskim Rondzie Waszyngtona. – Myślę, że cechą, którą nieskromnie mogę uważać za swą zaletę, jest to, że nigdy nie miałam potrzeby pouczania ludzi. Nawet własnego dziecka. Zawsze mnie to żenowało. Uważałam, że człowiek powinien iść własną, przez siebie tylko wybraną drogą. Niech się rozwija tak, jak tego pragnie i żyje na własne konto. Sama mam taką naturę. Kiedy robiłam etiudy w łódzkiej szkole filmowej, byłam początkującym reżyserem, a wszelkie ustawianie ludzi, wydawanie im poleceń, pokazywanie, z której strony mają wchodzić na plan i jak się zachowywać, było gwałtem zadawanym mojej naturze. To właściwie jeden z powodów, dla których mimo ukończenia studiów filmowych nie zdecydowałam się na zawód reżysera.

Panna Czaczkes i Fernando

Pierwszy raz spotkałem Agnieszkę Osiecką na początku lat 90. w zlikwidowanej już słynnej warszawskiej księgarni im. Żeromskiego w Alei Solidarności. Na pierwszym piętrze zorganizowano spotkanie z Bułatem Okudżawą. Agnieszka wprawdzie usiadła na widowni, ale jej obecność tak ucieszyła rosyjskiego barda, że właściwie poetka stała się równorzędnym bohaterem wieczoru. W ich relacjach można było wyczuć zażyłość, a także wzajemne uznanie, szacunek i podziw. Zgromadzona publiczność doceniła tę więź i po autograf ustawiała się do obojga. Pamiętam, że złożenie autografu przez Agnieszkę Osiecką łączyło się z kilkuminutową rozmową.

Opowiadając mi przy innej okazji o swojej przyjaźni z Bułatem Okudżawą, zauważyła: – W piosenkach Bułata łatwo wyczuć pogodę ducha, ale zarówno w tekstach prozatorskich, jak i w życiu prywatnym, Okudżawa jest wprost skrajnym pesymistą. Podczas ostatniego pobytu w Polsce zapytałam go: „Jak ty właściwie spędzasz wolny czas?". Okudżawa odparł, ku mojemu zdziwieniu, że cały czas ogląda telewizję, bo w każdej chwili spodziewa się wojny domowej. Kiedyś z okazji imienin przysłał mi list, w którym napisał: „Życzę Ci szczęścia, choć go nie ma".

Tę opowieść, podobnie jak następne, nagrywałem w barze Espresso. Ale zanim doszło do tamtych rozmów, spotkałem jeszcze Agnieszkę Osiecką w galerii sztuki przy Mazowieckiej, gdzie odbywała się promocja książki dla dzieci. Autorka, czy ilustratorka, była przyjaciółką Agnieszki, stąd to zaproszenie. Pamiętam, że w jednej z sal rozdano gościom rolki modeliny, a ja, wspominając serdeczną rozmowę z poetką, poprosiłem ją, by ulepiła mi na pamiątkę jakieś zwierzątko. Agnieszka nie czuła się zaskoczona tą propozycją i zadeklarowała, że ulepi mi chomika. Po kilku minutach nie była jednak do końca przekonana, czy wywiązała się z podjętego zobowiązania. Po dokładnym przyjrzeniu się wykonanej pracy stwierdziła, że jeśli powbijam powstałemu stworkowi kilkanaście szpilek w grzbiet, będzie z pewnością przypominał jeża. Chomik, zwany jeżem, gdzieś mi się wprawdzie zawieruszył, ale na pamiątkę pozostała narysowana długopisem gałąź jabłoni, dodana do dedykacji w „Szpetnych czterdziestoletnich".

Agnieszka miała w sobie coś magnetycznego, przyciągała ludzi. Na ten jej magnetyzm składała się nie tylko uroda dziewczyny czy panienki z dobrego domu, ale też wyjątkowy rodzaj delikatności i zagadkowy uśmiech. Swoista nieśmiałość. I co tu dużo kryć – inteligencja. Niektóre jej znajomości przybierały z pewnością rodzaj intelektualnego flirtu. Nie narzucała się ze swoim zdaniem, ale wykazywała sporą dawkę empatii. W naturalny sposób stała się częścią artystycznej bohemy i poznając ludzi, potrafiła zaobserwować w nich cechy niedostrzegane przez innych. Mówi się, że człowiek jest gotową księgą. Dla Agnieszki Osieckiej na pewno. Z życiorysów jednych udałoby się jej stworzyć wielowątkową powieść, inne zamknąć w ciekawym opowiadaniu, a jeszcze inne posłużyłyby jako materiał do błyskotliwej nowelki.

Wielowątkową powieść, która przybierałaby formę romansu, mogłaby z pewnością napisać o Marku Hłasce. Miałaby tytuł „Panna Czaczkes i Fernando". O ich związku nagrałem wywiad w 1994 roku. Było to w mieszkaniu Agnieszki na Saskiej Kępie, w pokoju, gdzie stała maszyna, którą otrzymała od autora „Pięknych dwudziestoletnich". Hłasko nazywał Agnieszkę swoją wielką miłością.

– Z tą naszą wielką miłością to gruba przesada – przyznała Agnieszka Osiecka. – Marek w ogóle uwielbiał przezywać swych przyjaciół i znajomych. Jak tylko kogoś poznał, dosłownie w ciągu pięciu minut nadawał mu jakieś zabawne przezwisko. Mademoiselle Thackqesse, czyli panna Czaczkes, to była bohaterka jakiegoś komicznego, przedwojennego kryminału, który Marek czytał akurat wtedy, gdy się poznaliśmy. Inną postacią tego powieścidła był niejaki Fernando. I w naszej korespondencji Marek nazywał mnie panną Czaczkes, a siebie Fernando lub Fernandino. Kiedyś nawet dla kawału, a może akurat miał kaca, przysłał mi taką depeszę: „Panno Czaczkes, Twój Fernando nie żyje". Miałam długo w swoich papierach tę depeszę i zawsze, kiedy ją czytałam, mróz przebiegał mi po kościach, bo uświadomiłam sobie, że mogło to być podświadome przeczucie śmierci.

Dwie krawcowe w furii

Były w życiu Agnieszki miłosne oczarowania i miłości nieodwzajemnione. Jak na przykład Edmund Fetting.

– Edmund zawsze będzie mi przypominać moją młodość – wspominała. – Kiedy jako młoda dziennikarka pracowałam w „Głosie Wybrzeża", chodziłam do klubu Rudy Kot. Edek grał tam na fortepianie i śpiewał. Bardzo się w nim kochałam, więc przychodziłam do tego klubu co wieczór. Po latach wraz z Krzyśkiem Komedą napisaliśmy piosenkę do filmu „Prawo i pięść" Jerzego Hoffmana i od razu przypomniał mi się Fetting z Rudego Kota. Chciałam, żeby to koniecznie on zaśpiewał naszą balladę. Zaśpiewał ją cudownie. Wtedy zbliżyliśmy się do siebie. Często się spotykaliśmy, ale nie wiedzieć czemu – takie jest życie – nasze drogi się rozeszły. Wielokrotnie za nim potem tęskniłam i o nim myślałam, bo nie widzieliśmy się tyle lat.

Wiele przyjaźni, a nawet miłości Osieckiej narodziło się w STS-ie, gdzie Agnieszka debiutowała jako autorka piosenek. Tam też poznała swe przyjaciółki, z którymi przyjaźniła się właściwie do końca życia: Elżbietę Czyżewską i Krystynę Sienkiewicz.

– Imponowało mi to, że Ela zawsze miała pomysł na życie – mówiła mi Agnieszka. – Trzymałyśmy się razem jak papużki nierozłączki. Lubiłyśmy też wspólnie błaznować ze wszystkiego. Często chodziłyśmy na tańce. Przed wyjściem na parkiet Ela wypracowywała strategię działania: „Wybierz sobie, którego chcesz, bo mnie jest wszystko jedno", mówiła w garderobie, gdy próbowałyśmy sobie poprawić nasz ubogi, poststalinowski makijaż.

– Mało kto o tym wie, ale Krystyna Sienkiewicz umie wspaniale naśladować zwierzęta – kontynuowała. – Kilkakrotnie zauważyła, że kiedy szła do lasu, świetnie potrafiła rozmawiać ze zwierzętami i doskonale naśladować wiewiórki, żaby czy kurczaki. Sama wspominała, że gdy na przykład w STS-ie miała zagrać starą kobietę, do pracy nad rolą bardzo pomocne okazały się jej obserwacje sposobu poruszania się kury. Krysia była osobą niezwykle utalentowaną, i to w wielu dziedzinach. Małym, szekspirowskim błazenkiem, który pod maską komizmu stara się skryć swe prawdziwe nieszczęście.

Serial „Osiecka", który, nie wiedzieć czemu, eksponował poetkę jako alkoholiczkę i seksoholiczkę, zupełnie pominął wątki jej dwóch innych ważnych przyjaźni z Magdą Umer i Krystyną Jandą. Przyjaźni, które przypieczętował spektakl „Biała bluzka".

– Bohaterka „Białej bluzki" była mieszaniną wielu postaci – mówiła mi Agnieszka. – Wyposażyłam ją także w moje cechy: mieszaninę szaleństwa i pedanterii, poczucia humoru i tragizmu. Nadałam jej też cechy właściwe ludziom chorym. Wykorzystałam tu swoją wiedzę na temat pewnych obsesji i rozdwojenia jaźni. Osadziłam to w typowych realiach stanu wojennego. Wyobrażałam sobie, że taki temat może bardziej nadawać się do czytania niż na scenę. (...) To, że Magda Umer chciała „Białą bluzkę" przenieść na scenę, sprawiło mi ogromną przyjemność. Miałam jednak wątpliwość, czy główną rolę powinna zagrać Krysia Janda. Moją bohaterkę widziałam przecież jako osobę przegraną, nieszczęśliwą, raczej brzydką, a Janda jest tego całkowitym zaprzeczeniem. Jest kobietą piękną, wspaniałą i zawsze zwycięską. Kobietą sukcesu w najlepszym tego słowa znaczeniu. O cudownych zębach, przepięknych nogach, wydawało mi się, że nikt z publiczności nie uwierzy, że moja bohaterka w wykonaniu Jandy jest kobietą tak głęboko nieszczęśliwą. Moja próżność była jednak tak pogłaskana, że się oczywiście z rozkoszą zgodziłam. Potem obserwowałam, jak panie pracowały, i muszę przyznać, że nikomu tego nie życzę, bo pracowały jak dwie krawcowe w furii. Moje drogie przyjaciółki wyszły od detalu i tkały to przedstawienie szczegół po szczególe. W efekcie powstało przedstawienie, z którego jako autorka byłam bardzo zadowolona. Ten spektakl dużo jeździł po Polsce i wiązały się z nim różne przygody. We Wrocławiu miałyśmy takie przyjęcie, że aż milicja nas pilnowała. Były dziewczyny, które jeździły za Krysią po całej Polsce i mówiły, że spektakl jest o nich.

Piosenkarką, która wylansowała największe przeboje Agnieszki, była z pewnością Maryla Rodowicz. Aż trudno uwierzyć, że megahit do muzyki Seweryna Krajewskiego, „Niech żyje bal", był pisany na początku dla Jerzego Połomskiego. Tyle że wtedy słowa były zupełnie inne. A pierwsze zdanie nie brzmiało „Życie, kochanie, trwa tyle co taniec", lecz „Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek". Późniejsza wersja powstała na wyraźne życzenie Maryli.

– Maryla jest nieśmiertelna – powiedziała mi kiedyś Agnieszka. – To Fauścica, rodzaj żeński Fausta. Wiecznie młoda fizycznie, bardzo silna i ruchliwa. Nie do zdarcia. Kiedyś, trochę dla żartu, ochrzciłam ją mianem Madonny RWPG. Ciągle zmienia muzyków, tekściarzy. Jej wyobraźnia to kociołek na parę, w którym się coś gotuje. Maryla przychodzi do tekściarzy i opowiada, w jakim jest nastroju i co chciałaby śpiewać: dramatyczny song albo ciepłą piosenkę o miłości.

Sztuka użytkowa i rewia polityczna

Rozmawiając z Agnieszką Osiecką, odniosłem wrażenie, że nie ceniła nadmiernie własnej twórczości. Swoje wiersze uważała wręcz za rodzaj „sztuki użytkowej". Takie zapiski z codzienności. Twierdziła, że przez wiele lat jej niespełnioną miłością był teatr.

– Dziwnie takie zdania brzmią – odpowiedziałem – w ustach autorki, która ma w swym dorobku „Niech no tylko zakwitną jabłonie", „Łotrzyce" czy „Apetyt na czereśnie", który cieszył się takim powodzeniem, jak „Dwoje na huśtawce". Agnieszka uważała jednak, że te tytuły to raczej „wprawki teatralne". „Jabłonie" określiła rodzajem rewii politycznej, w tworzeniu której pomogły jej studia filmowe i nauka montażu. „Apetyt" i „Łotrzyce" zaś to „rozmowy na scenie". Miała nadzieję, że przygoda z STS-em, do którego programów pisała piosenki, będzie dopiero preludium do przyszłej przygody w teatrze.

– Różnie o mnie mówią: tekściara, pisarka, poetka, ale nikt jeszcze nie użył słowa „dramaturg" – przyznała z wyraźnym żalem. – Nasza rozmowa przy stoliku to nie jest jeszcze dramat, dramat byłby wtedy, gdyby pod stołem była bomba, a ja tej bomby nie potrafiłam nigdy podłożyć – powiedziała z westchnieniem.

Przypomniałem jej wtedy sukces musicalu „Sztukmistrz z Lublina", na który w dużej mierze złożyły się jej piosenki. Niektóre z nich, jak „Oczy tej małej" czy „Grajmy Panu", zaczęły żyć własnym życiem. Agnieszka trwała przy zdaniu, że autorem utworu ona jednak nie jest, tylko noblista Singer, którego zaadaptował na scenę Michał Komar, muzykę zaś napisał znakomity Zygmunt Konieczny, a wszystko wyreżyserował Jan Szurmiej. Ona tylko dopisała piosenki. I pewnie tak pozostanie, chociaż... Tu zrobiła pauzę i opowiedziała mi historię Teatru Atelier w Sopocie, który wraz ze swym przyjacielem Markiem Richterem postanowił stworzyć w dawnej leżakowni Grand Hotelu niemiecki aktor i piosenkarz Andre Hübner Ochodlo .

Do usłyszenia

Praca z Andrzejem Ochodlo (bo tak mówiła o Andre Hübnerze Ochodlo) okazała się jej powrotem do teatru, co przyjęła z radością. Zaczęło się od pisania piosenek do spektakli, ale kiedy znów spotkaliśmy się w barze Espresso, wspominała o pisaniu sztuki. Chodziło o „Darcie pierza". Wyjazdy nad morze wyraźnie jej służyły. Kąpiele morskie, kąpiele słoneczne. Andre Hübner Ochodlo i Marek Richter traktowali ją jak muzę. Zaproszenie trafiło na szczególny czas, bo artystka straciła właśnie matkę. Wizyty w Sopocie stały się też rodzajem terapii po wiadomości o chorobie nowotworowej. Coraz częściej zamieszkiwała w ZAiKS-ie, a wolny czas dzieliła między wypoczynek nad morzem i pływanie oraz pracę w Teatrze Atelier, w którym przesiadywała do późnych godzin nocnych.

Nie zaprzeczała, że pije. Zwłaszcza po śmierci matki. Ale nie przestawała być wyrozumiała nawet dla natrętów. Byłem świadkiem, jak podczas naszej rozmowy do baru Espresso wszedł niepostrzeżenie jakiś klient, niepewnym krokiem podszedł do stolika i wlepił w Agnieszkę błagalny wzrok. „Zdzisiu, nie mam dziś, naprawdę nie mam, przyjdź może jutro" – powiedziała Agnieszka głosem pełnym usprawiedliwienia.

W przeciwieństwie do swojego serialowego wizerunku była kobietą pogodną. Mimo upływających lat zachowała naturalną dziewczęcość, co jeszcze bardziej podkreślały włosy, spięte luźno z tyłu głowy. Wyrażała się o ludziach tylko pozytywnie. Ani podczas rozmów telefonicznych, ani podczas spotkań w barze Espresso nie miałem wrażenia, że jest pijana, co mógłby sugerować serial.

Podczas tych ostatnich spotkań widziałem, że choroba wyraźnie postępuje. Agnieszka ścięła włosy na krótko, jej smukła dotąd twarz nieco się zaokrągliła. Miałem wrażenie, że wydoroślała. Na jej twarzy zagościł smutek. Miała w sobie jakąś bezbronność. Pamiętam, jak z goryczą opowiadała mi o pewnym łódzkim dziennikarzu, który koniecznie chciał ją odwiedzić. Ona zaś, pogrążona w żałobie, nie chciała z nikim się spotykać. On postanowił się zemścić i napisał artykuł, w którym zasugerował, że przyjęła go pijana w brudnej, podartej halce. – Wyjaśnij mi, skąd w ludziach tyle podłości? – prosiła. – Mógł napisać, że byłam pijana, mógł to napisać, ale że przyjęłam go w brudnej, podartej halce? Jak on to sobie wymyślił? Jak to przeczytałam, poczułam się, jakby mnie ktoś unurzał w szambie. „W brudnej, podartej halce" – powtarzała, pełna zdumienia i niedowierzania.

Ostatni raz spotkaliśmy się w barze Espresso kilka tygodni przed jej śmiercią. Na ostatni wywiad trudno mi było się z nią umówić. Domowy telefon nie odpowiadał. Wielokrotnie włączała się automatyczna sekretarka, na którą Agnieszka nagrała dziwny komunikat: „Wiadomość dla Andrzeja, dach... – tu następowało krótkie zdanie, zakończone słowami: – Do usłyszenia".

Odczytałem intrygujące zdjęcie tak: są chwile, że poetkę przeraża rzeczywistość, a jednocześnie ciekawość życia zwycięża. Można też zdjęcie odczytać inaczej: Osiecka idealnie łączyła cechy swojego ojca i matki. Zasłonięcie oczu to postawa matki, która była kobietą piękną, ale bojaźliwą. „Kurką domową". Agnieszka lubiła tego typu zdrobnienia, mawiała więc zwykle z ciepłem i ironią: „koleżka", „mężuś" czy „żonka". To przecież w jej „Balu" wynurzający się z niebytu chłoporobotnik widzi mamę, tatę i „żonkę".

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich