Jakby tego było mało, posiadają je także umarli, czego dobrym przykładem jest „Coco" (reż. Lee Unkrich, 2017). Studio w większości swoich tytułów mierzy się ze śmiercią, wprost lub jedynie pośrednio. Ta wyjątkowo trudna tematyka jak na film animowany, odnosząca się do kwestii egzystencjalnych, ostatecznych, często niemal dosłownie nie do objęcia przez umysł najmłodszego odbiorcy, stała się domeną wspomnianego już Pete'a Doctera, będącego obecnie dyrektorem kreatywnym firmy, reżysera choćby znakomitego „Odlotu" (2009), w którym zgorzkniały staruszek na powrót odnajduje sens życia.

W najnowszym obrazie Pixara – pierwszym od czasów wyjątkowo przeciętnego „Naprzód" (reż. Dan Scanlon, 2020) – główny bohater, pianista jazzowy Joe, przeżywa właściwie własną śmierć i trafia do zaświatów, gdzie dostaje szansę przyjrzenia się swojemu dotychczasowemu jestestwu i konstytuującym je wyborom, co umożliwia mu odkrycie sedna istnienia. Może i znany w kinie motyw, ale jakże pięknie i przystępnie został tu podany.

„Co w duszy gra" zaczyna się w momencie, gdy Joe jest już wyraźnie zmęczony nauczaniem muzyki w jednym z nowojorskich liceów (prawie wszystkim jego uczniom słoń nadepnął na ucho). Mężczyzna jest samotny, a pranie wciąż robi mu matka, niepotrafiąca zaaprobować jego poświęcenia największej pasji – jazzowi. Już ma rezygnować ze swoich marzeń i przyjąć niesatysfakcjonującą ofertę pracy na pełen etat w szkole, aż tu raptem do jego drzwi puka okazja. Oto pojawia się bowiem propozycja zagrania nie tylko przed publicznością, ale i u boku jednej z najwybitniejszych współczesnych saksofonistek. Kiedy wszystko dzieje się po jego myśli, następuje szalony zwrot akcji: nieuważny, w euforii i z głową w chmurach bohater wpada do studzienki i prawie umiera. Prawie, bo jego tytułowa dusza – teraz przebywająca w zupełnie innym wymiarze – walczy, nie chcąc trafić do miejsca, z którego nie ma już powrotu. Zamiast więc iść w stronę światła, biegnie w odwrotnym kierunku, po czym ląduje w czymś w rodzaju czyśćca. Tam, niczym w sprawnie naoliwionej machinie, nowo powstałe i uroczo wyglądające duszyczki pod okiem mentorów pracują nad odkryciem własnej iskry, a więc tego czynnika, który uczyni z nich indywidualne byty i pozwoli na szczęśliwe, przynajmniej w teorii, funkcjonowanie wśród innych śmiertelników. Joe podaje się za jednego z takich mentorów i – nie chcąc jeszcze umierać, a zagrać koncert – stara się pomóc duszy numer 22, niezwykle opornej i cynicznej, w odnalezieniu brakującego ogniwa.

Pete Docter, pokazując życie pozagrobowe w stylu uwspółcześnionej „Boskiej komedii" Dantego, udowadnia, że człowiek nie zawsze patrzy w odpowiednią stronę. Reżyser przekonuje, że rzeczona iskra to nie tyle jakiś szczególny talent – choćby do jazzowania – a raczej sama chęć do życia, które, jeśli tylko na chwilę się zatrzymać i cierpliwie przyjrzeć, potrafi być piękne. Plany i ambicje oraz marzenia o sukcesie czy wejściu na szczyt to jedno, ale trzeba wszak jeszcze umieć, tak zwyczajnie, po ludzku, żyć, doceniając wszystko, co dobrego egzystencja przynosi, nawet jeśli miałyby to być co najwyżej promienie jesiennego słońca we wprost bajecznie zanimowanym Nowym Jorku (rzut oka na nocne ujęcie Central Parku wystarczy, by zaparło dech w piersiach!).

Czasami, jak w szczęśliwym finale, wystarczy wziąć głęboki oddech, by to zrozumieć. „Co w duszy gra" to surrealistyczna przygoda przypominająca jazzową wariację, z której płynie nauka o sztuce dobrego życia.