Post na wspak

Logice pandemicznych wyrzeczeń dużo bliżej jest do ducha islamu niż chrześcijaństwa. Politycy przyjęli, że jedynym zadaniem obywateli jest uległość wobec obostrzeń. Nie ma tu przestrzeni do nawrócenia się na odpowiedzialność i zdrowy rozsądek. Za szczyt naszych możliwości zostało uznane nieme posłuszeństwo.

Publikacja: 12.03.2021 10:00

Post na wspak

Foto: Reporter, Beata Zawrzel

Od roku żyjemy w stanie przymusowej ascezy. Niemal cały świat postanowił wyrzec się przyjemności, wszystkiego, co nie jest niezbędne do przeżycia. Masażystom wolno wykonywać wyłącznie zabiegi lecznicze, te relaksacyjne znalazły się na indeksie czynności zakazanych. Nie wolno zjeść obiadu w restauracji, ale już na schodach i w przejściach galerii handlowych tłoczą się tłumy konsumujących zakupione „na wynos" posiłki.

Można odnieść wrażenie, że wystarczy odebrać wygodę, aby dać poczucie bezpieczeństwa. Komfort i przyjemność zostały uznane za podstawowe źródło transmisji wirusa; żyjemy w stanie permanentnego postu. Środek tego prawdziwego Wielkiego Postu to dobra okazja, żeby zastanowić się, ile wspólnego z rzeczywistą ascezą mają wszystkie te podejmowane, czy raczej akceptowane, przez nas wyrzeczenia. Przecież jeżeli 40 dni samoograniczenia wystarczało dotąd do oczyszczenia ciała i duszy, to cały rok powinien zrobić z nas ojców pustyni.

Dzieło czysto fizjologiczne

Rafael de Valentin właściwie już żegnał się z życiem. Wizyta w sklepie z antykami miała być ostatnią stacją przed końcem składającej się z samych niemal rozczarowań i zawodów podróży, samobójczym skokiem do Sekwany. Ale tutaj, pomiędzy orientalnymi błyskotkami i zapisanymi w dziwnych językach księgami, ukazał się jego oczom talizman. Jaszczur, kawałek wyprawionej oślej skóry z zapisaną na nim inskrypcją: „Pragnij, a twoje pragnienia będą spełnione. Ale za każdym pragnieniem skurczę się jak twe dni. Chcesz mnie? Weź".

Rafael zechciał i wziął. Ale tylko w charakterze ostatniej rozrywki skazanego na dobrowolną śmierć. Jakie znaczenie dla kogoś, kto za chwilę ma ostatecznie przerwać bieg swych dni, może mieć fakt, że ich ilość w ten czy inny sposób może się zmniejszyć? Im więcej jednak spełnia się jego pragnień, im zaczyna go więcej otaczać zbytku i przyjemności, tym traci spokój ducha. Całonocną, połączoną z orgią libację zniósł jeszcze w miarę mężnie. Ale otrzymanie ogromnego, niespodziewanego spadku, zapewniającego mu wygodne i pozbawione trosk życie, kompletnie wytrąciło go z równowagi. Tym bardziej że talizman rzeczywiście się kurczył. Dopiero teraz rozpoczyna się właściwa historia pana de Valentina, głównego bohatera jednego z tomów „Komedii ludzkiej" Honorégo de Balzaca. Pisarza, który tworzonym przez siebie postaciom przyglądał się jak zoologicznym egzemplarzom, sprawdzając, w jaki sposób zareagują w poszczególnych okolicznościach. Eksperyment, któremu poddany został Rafael, mógłby nosić roboczy kryptonim – „Asceza lęku".

Balzac ujął to samo dużo lepiej: jego bohater „wyrzekał się życia, aby żyć", „wyzuwał swą duszę z wszelkiej poezji pragnienia". Spoglądając któregoś dnia na kwitnący w doniczce kwiat, stwierdził, że musi brać z niego przykład – „żyć wegetacyjnie, wegetować". Każde pragnienie, najmniejsza zachcianka sprawiały, że powierzchnia talizmanu kurczyła się, a wraz z nią – jego dni. Wszystkie przyjemności, jakich niefrasobliwie się dopuścił, stawiały mu przed oczami historię chorób każdego z jego przodków, ściskały gardło; sprawiały, że się dusił. „Właśnie, czyż moja matka nie umarła na suchoty?!".

Połączenie wielkiego majątku i radykalnej ascezy nasuwało dość powszechnie podejrzenie, że Rafael pracuje nad jakimś wielkim dziełem, prowadzi badania w celu dokonania przełomowego odkrycia. Zagadnięty kiedyś o to odburknął tylko: „moja praca jest to dzieło czysto fizjologiczne". Swemu słudze kazał troszczyć się o siebie „jak o dziecko w powijakach", myśleć za niego o jego potrzebach. Tak, żeby on sam nie musiał niczego pragnąć. Służący ten wyznawał: „ja jestem panem, a mój pan moim sługą".

Jeżeli rzeczywiście od roku pościmy, to wyłącznie na wzór Rafaela de Valentina. Wyrzekamy się życia, aby żyć. Tylko że z całą, liczącą kilka tysięcy lat praktyką ascezy ma to o tyle cokolwiek wspólnego, o ile jest jej dokładnym przeciwieństwem. Konsekwentnym, co do joty, zaprzeczeniem. Nie tylko sensu Wielkiego Postu, ale całej tradycji ćwiczeń duchowych, z których narodził się ten chrześcijański zwyczaj. Zachód uczył się bowiem pościć na długo przed narodzeniem Chrystusa.

Nie znieść, ale wypełnić

Chrześcijaństwo albo będzie „greckie", albo nie będzie go wcale. Do tego, w największym możliwym skrócie i uproszczeniu, sprowadzała się teza słynnego wykładu wygłoszonego przez Benedykta XVI kilkanaście lat temu w Ratyzbonie. Myśl tę można wyrazić też w inny sposób – z greckim rozumem Bóg zawarł przymierze w pewnym sensie podobne do tego, jakim połączył się z Narodem Wybranym. Filozofia przygotowywała grunt pod przyjście Mesjasza, podobnie jak prawo starego zakonu. I tak samo jak przymierza zawartego z Izraelem, Chrystus nie zamierzał znieść filozofii, ale ją wypełnić. O tym właśnie opowiada prolog Ewangelii świętego Jana, w którym nazywa on Jezusa wcielonym „logosem" – słowem, sensem, myślą; kluczowe dla greckiej filozofii słowo staje się Ciałem Zbawiciela.

To jednak dopiero początek. Im bardziej konkretne i praktyczne stawało się chrześcijaństwo, tym więcej było w nim filozofii. Od czasów Sokratesa stała się ona przede wszystkim szkołą życia, sztuką nawracania się, konwersji. Samo to słowo, jeden z dwóch głównych członów chrześcijańskiego przesłania („nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię") pochodzi zresztą od Platona. Filozofia uczyła Greków nawracać się, chrześcijaństwo podsunęło im kierunek i konkretny, wyrażony w Objawieniu cel dla tego wysiłku.

Post, droga wyrzeczeń i rezygnacji z przyjemności życia, jest tylko praktycznym wstępem, warunkiem umożliwiającym nawrócenie. Panuje co do tego absolutna zgoda zarówno wśród antycznych filozofów, jak i wszystkich ojców i doktorów Kościoła. Pisali oni o porzuceniu „balastu ciała" ciągnącego ducha w dół. Post jest początkiem drogi, zrobieniem miejsca; głód i brak otwierają wolną przestrzeń dla działania łaski. Uwalniając ciało od dyktatu biologii, post umożliwiał całemu człowiekowi wzniesienie wzroku w górę, oderwanie się od ziemi. Dlatego pisano też o nim jako o przygotowaniu do przyszłego życia, naśladowaniu nieśmiertelności.

Filozofowie i chrześcijanie – tak samo jak Rafael de Valentin – wyrzekali się życia, aby żyć. Tylko że w odwrotnym sensie tych słów. Wyzwalali się od ciała i konieczności, która jest głównym prawem rządzącym w krainie fizjologii. Życie balzakowskiego ascety stało się niekończącą udręką. Został uwięziony w swoim ciele, uprawiał „dzieło czysto fizjologiczne", chciał tylko „wegetować". Z kolei mędrcy, jak pisał Filon z Aleksandrii, „przywykli do lekceważenia chorób ciała i rzeczy zewnętrznych; duszom swoim dodają skrzydeł, aby mogły przemierzać eter i oglądać mieszkające tam potęgi. Ludzie tacy, to się rozumie samo przez się, z całego swego życia czynią święto". Różnica między mędrcem a panem de Valentinem sprowadza się do tej, jaka dzieli rozciągniętą w czasie egzekucję od duchowego, niekończącego się karnawału.

Właściciel tajemniczego amuletu ćwiczył się w umieraniu, przeżywał swoją śmierć tysiące razy. Pozornie ten sam cel spełniała filozofia i asceza. Kiedy święty Antoni pouczał swoich uczniów „Żyjcie w ten sposób jakbyście umierali każdego dnia", powtarzał tylko myśl Epikteta – „Śmierć i wygnanie niech zawsze stoją ci przed oczyma, w ten bowiem sposób ani nie będziesz nigdy snuł w myśli nikczemnych zamierzeń, ani też niczego nie będziesz zbyt gorąco pożądał". To samo zresztą miał na myśli dużo wcześniej Sokrates, gdy (na chwilę przed wykonaniem na nim wyroku śmierci) mówił, że ci, którzy filozofują jak należy, troszczą się i starają o to, żeby umrzeć. To oswojenie, zżycie się ze śmiercią miało być drogą wiodącą od życia nieautentycznego, nękanego troską do wewnętrznego spokoju i wolności. W perspektywie wieczności wszystkie ziemskie hierarchie i zależności wydają się śmieszne i groteskowe. Najlepiej ujął to rodak Balzaca Michel de Montaigne – „kto nauczył się umierać, ten oduczył się służyć". A przecież służący Rafaela de Valentina przyznawał – „to ja jestem panem, a mój pan – sługą".

Asceza, bez różnicy, czy poddawali się jej święci, czy filozofowie, miała oznaczać uwolnienie od namiętności. Tymczasem jej wersja opisana w powieści Balzaca nie leczyła namiętności, ale przyćmiewała je pragnieniem największym, zachowania podstawy i warunku wszystkich innych ziemskich pragnień – żądzą przetrwania. Dlatego pociągała za sobą wszystkie dolegliwości ascezy, nie dając w zamian żadnego z jej owoców. Rozciągała ona jedynie ostatnią chwilę życia na wiele poprzedzających ją lat. Rozkładała moment ostatecznej spłaty długu zaciągniętego w chwili przyjścia na świat na horrendalnie wysoko oprocentowane raty.

Asceza może więc nie tylko uwalniać, ale i zniewalać. Wystarczy, że z jej horyzontu wymaże się to, co było istotą zarówno starego, jak i nowego przymierza, filozofii i chrześcijaństwa. Kiedy przestanie kierować, prowadzić tego, kto podejmuje jej wysiłek do nawrócenia.

Covidowa islamizacja

Wystąpienie Benedykta XVI w Ratyzbonie stało się jednym z najsłynniejszych w historii papiestwa nie przez to, co stanowiło jego sens, ale dzięki pewnej dygresji. A właściwie cytatowi, słowom przytoczonym za bizantyjskim cesarzem Manuelem II Paleologiem: „Powiedz mi, co przyniósł Mahomet, co byłoby nowe, a odkryjesz tylko rzeczy złe i nieludzkie, takie jak jego nakaz zaprowadzania mieczem wiary". Ojcu Świętemu chodziło o wyłuszczenie kluczowej różnicy między islamem a chrześcijaństwem, biorącej się właśnie z „greckich" korzeni tego drugiego.

W wierze przyniesionej przez Mahometa nie ma wcielenia „Logosu". Bóg nie przyszedł na ziemię, nie stał się człowiekiem. Między stwórcą a stworzeniem rozciąga się w islamie przepaść, ponad którą narodziny Jezusa z Nazaretu przerzuciły most. Życie chrześcijanina sprowadza się do wędrowania po tej konstrukcji. Kroki odmierzane są tu kolejnymi, codziennymi nawróceniami. Podejmowaniem duchowych ćwiczeń i cielesnych umartwień. Tego wszystkiego, czego miejsce w islamie zajęło nagie posłuszeństwo. Wykonywanie przepisów i wyznawanie prawd, których rozważania i rozumienia nie tylko się nie zaleca, lecz wręcz zabrania. Słowo „islam" znaczy w języku arabskim tyle co „uległość", poddanie się woli Boga.

Nikt chyba lepiej nie wyłożył różnicy między uległością a nawróceniem, co późny wnuk Balzaca, autor nieoficjalnego cyklu „tragikomedia ludzka" Michel Houellebecq. Przygląda się on swoim postaciom w sposób zbliżony do tego, jak robił to jego o półtora wieku starszy kolega po fachu. Tworzone w jego umyśle „ludzkie okazy" umieszczane są potem w terrarium późnej nowoczesności.

Większość komentatorów zrozumiała jego przedostatnią powieść jako historię o tytułowej uległości Zachodu wobec islamu. Tymczasem jest to raczej historia o człowieku niż o polityce. O duszy, która nie będąc się w stanie nawrócić, postanawia być uległa. Wybiera meczet zamiast Kościoła. Jej główny bohater, ceniony literaturoznawca, ekspert w dziedzinie życia i twórczości Jorisa-Karla Huysmansa – człowieka, który przebył drogę od dekadencji i satanizmu do katolicyzmu, próbuje przez pewien czas podążać śladem obiektu swych badań. Wyjeżdża nawet do tego samego klasztoru, w którym Huysmans przeżył swe nawrócenie. Ale okazuje się to zbyt żmudna i wymagająca droga.

„Wiedział" o żyjącym na przełomie XIX i XX wieku pisarzu praktycznie wszystko, ale nie potrafił „przeżyć" tego, co było dla jego życia i twórczości decydujące. Erudycja to ciało bez ducha. Zachód potrafi wciąż gromadzić wiedzę – ba, idzie mu to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej – ale spod szelestu stron nie słychać bicia serca, które wprawiało całą tę wielką machinę pojęć i słów w ruch.

Jedyną konwersją, do jakiej zdolny pozostaje houellebecqowski erudyta, jest przejście na islam. Proces, który wymaga od niego wyłącznie wyuczenia się na pamięć arabskiego brzmienia reguły „Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego prorokiem". Musi ją tylko wymówić, a potem być posłuszny. „Chodzi o uległość. Oszałamiająca, a zarazem prosta myśl, nigdy dotychczas niewyrażona z taką mocą, że szczytem ludzkiego szczęścia jest bezwzględna uległość".

Kiedy znajomy nakłania głównego bohatera do konwersji na islam, nie poleca mu lektury Koranu. Radzi raczej, żeby wsłuchiwał się – najlepiej nie rozumiejąc w ogóle sensu słów – w oddech i rytm muzułmańskich modlitw. Przecież nie ma tu nic do rozumienia, jedyny wysiłek, jaki trzeba podjąć, to zdecydować, że od tej chwili dochowywać będzie się posłuszeństwa. I to jedyny duchowy wysiłek, do którego zdaniem Houellebecqa zdolny jest jeszcze Zachód.

Jeżeli już podejmować próbę odczytania pandemicznych wyrzeczeń w logice którejś z religii, to dużo bliżej im do ducha islamu niż chrześcijaństwa. Niemal od samego początku politycy przyjęli, że jedynym zadaniem obywateli jest uległość wobec obostrzeń. Nie zawracają sobie specjalnie głowy ich uzasadnianiem i logicznym tłumaczeniem, wszystko, co mają do powiedzenia, to „trzeba przestrzegać reguł" i „musicie być posłuszni"; ewentualnie „marchewka nie podziałała, trzeba wyciągnąć kij". Tak jakby między rozumem rządzonych a decyzjami rządzących ziała przepaść nie do pokonania. Tym pierwszym nie można zaufać, skłaniać do podejmowania samodzielnego wysiłku, kierowania się własnym rozumem i poczuciem odpowiedzialności. Nie ma tu najmniejszej przestrzeni do nawrócenia się na odpowiedzialność i zdrowy rozsądek.

Za szczyt naszych możliwości zostało uznane nieme posłuszeństwo wobec decyzji, których przecież i tak nie jesteśmy w stanie pojąć. Wyrażanie wątpliwości i stawianie pytań zostaje od razu uznane przez pandemicznych mudżahedinów w rodzaju profesorów Simona i Horbana za herezję, odstępstwo od ogłaszanej przez nich prawdy i objaw „niewiary w wirusa". Z kolei regułę, mówiącą, że w pewnych miejscach i sytuacjach „Allah nie widzi", zastąpiło uchylanie się od stosowania obostrzeń, o ile tylko „policja nie jedzie", czy „sanepid się nie dowie".

Ewagriusz z Pontu, mistrz chrześcijańskiej ascetyki, definiował post jako „dietę połączoną z miłością". Rezygnację z pewnych przyjemności dla połączenia się z obiektem swoich pragnień. To samo miał na myśli Sokrates, mówiąc o intensywnym odczuwaniu, że nie jest się tym, czym się być powinno. Poczuciem obowiązku wynikającym nie ze strachu czy konformizmu, ale wewnętrznego pragnienia. Podobnie święty Paweł, kiedy na jednej z najpiękniejszych stron Pisma Świętego powtarza w kółko, co by było, gdy „miłości by nie miał". Jak bardzo byłby wtedy niczym.

Dlatego postu nie można nakazać, a jedynie zalecić. Skusić do niego, jak do kochania. Otworzyć tym samym szansę, stworzyć możliwość, przenieść ciężar odpowiedzialności na tego, kto decyduje się pościć. Wszystko wskazuje na to, że czeka nas kolejny rok wyrzeczeń. Wszystko, czego chciałbym więc sobie, Państwu, a zwłaszcza rządzącym i doradzającym im ekspertom z tej okazji życzyć, to żeby wyrzeczenia te miały w sobie więcej duchowego wysiłku, a mniej nerwicy natręctw a la Rafael de Valentin. I by bliżej im było do Wielkiego Postu niż reguł prawa szariatu.

Od roku żyjemy w stanie przymusowej ascezy. Niemal cały świat postanowił wyrzec się przyjemności, wszystkiego, co nie jest niezbędne do przeżycia. Masażystom wolno wykonywać wyłącznie zabiegi lecznicze, te relaksacyjne znalazły się na indeksie czynności zakazanych. Nie wolno zjeść obiadu w restauracji, ale już na schodach i w przejściach galerii handlowych tłoczą się tłumy konsumujących zakupione „na wynos" posiłki.

Można odnieść wrażenie, że wystarczy odebrać wygodę, aby dać poczucie bezpieczeństwa. Komfort i przyjemność zostały uznane za podstawowe źródło transmisji wirusa; żyjemy w stanie permanentnego postu. Środek tego prawdziwego Wielkiego Postu to dobra okazja, żeby zastanowić się, ile wspólnego z rzeczywistą ascezą mają wszystkie te podejmowane, czy raczej akceptowane, przez nas wyrzeczenia. Przecież jeżeli 40 dni samoograniczenia wystarczało dotąd do oczyszczenia ciała i duszy, to cały rok powinien zrobić z nas ojców pustyni.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich