Za wcześnie na grzebanie Prawa i Sprawiedliwości

Tak, rządzącym na rękę jest kryzys na polskiej granicy. Co nie znaczy, że to oni go rozpętali i że znamy klarowne alternatywne drogi jego rozwiązania.

Publikacja: 08.10.2021 10:00

Unia Europejska, z którą obóz Jarosława Kaczyńskiego wojuje na wielu polach, akurat w kwestii uchodź

Unia Europejska, z którą obóz Jarosława Kaczyńskiego wojuje na wielu polach, akurat w kwestii uchodźców jest mniej więcej po jego stronie

Foto: Forum, Jerzy Dudek

Łatwość, z jaką ogłasza się wyroki w sprawie szans obozu rządowego (a czasem i opozycji), przekracza wszelkie granice. Żyjemy w epoce demokracji wirtualnej, w której rzeczywistość opisuje się z perspektywy już nie dni, ale godzin. Skrajna polaryzacja też sprzyja rozmaitym alarmom, to znów gwałtownym nadziejom na odmianę sytuacji. Która to sytuacja postrzegana bywa – tak wielu opisuje rządy PiS – w kategoriach kataklizmu, zła absolutnego.

Tymczasem nie należy się przywiązywać do żadnego społecznego trendu. Bo takie zmiany bywają rozłożone w czasie, niekonsekwentne i nie zawsze muszą zaważyć na wynikach najbliższych wyborów.

Ogródek bez gąski

PiS grzebano ostatnio podwójnie: zaczął tracić wyborców wiejskich, zwłaszcza z powodu nieuchwalonej w końcu „piątki dla zwierząt", a równocześnie po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji odnotował straty w wielkich miastach, szczególnie w elektoracie kobiecym i wśród młodszych roczników, co wydawało się zgodne z kierunkiem zmian cywilizacyjnych.

Młodych wprawdzie nie odzyskał (ale pamiętajmy jednak jest ich proporcjonalnie mniej, z powodów demograficznych, niż kiedyś, i wciąż daleko nie wszyscy głosują). Za to elektorat wiejski, i nawet jakieś kobiety, zaczynają do obozu rządowego wracać. Lub przynajmniej przestaje się odwracać od niego definitywnie.

To antyrządowy portal OKO.press zwrócił uwagę na nowe zjawisko. Od listopada 2020 do września 2021 r. liczba osób deklarujących, że „na pewno zagłosują na PiS", wzrosła z 16 do 24 proc. ankietowanych. Czyli tzw. twardy elektorat formacji Jarosława Kaczyńskiego powiększył się o połowę. Równocześnie liczba zdecydowanych, by nie oddać głosu na tę partię, spadła o 5 pkt proc. – z 59 do 54 proc.

Od listopada 2020 do września 2021 r. liczba osób deklarujących, że „na pewno zagłosują na PiS", wzrosła z 16 do 24 proc. ankietowanych

To wzmacnia tylko przekonanie, że PiS będzie liderem wyników w prawdziwych wyborach, ale nie gwarantuje mu pakietu kontrolnego w następnym parlamencie. Wciąż opozycja może, przy korzystnym układzie sił, zwłaszcza jeśli część głosów (na przykład na słabnący PSL) się nie zmarnuje, mieć nadzieję na sklecenie antypisowskiej koalicji rządowej. Może, a jednak witanie się z gąską w ogródku stało się na powrót dla niej przedwczesne. Stąd jeszcze większa nerwowość opozycyjnej retoryki i opozycyjnych ruchów.

Ba, stało się coś jeszcze. Po raz pierwszy Konfederacja, dopiero co kokietowana przez opozycję, przemówiła w dość zrównoważony sposób za racjami rządu. Mowa o kryzysie granicznym. Naturalnie nie wyrównuje to piramidalnych różnic. Trudno sobie wyobrazić współdziałanie tejże Konfederacji z obozem rządzącym choćby w dziele zwalczania pandemii. Tu kierunki wyznacza skrajna demagogia Grzegorza Brauna straszącego wieszaniem ministra zdrowia. Trudno też wyobrazić sobie wspólny chór w sprawach społeczno-gospodarczych, zwłaszcza kiedy PiS dokonuje kolejnego zwrotu „prospołecznego" w postaci polityki podatkowej Polskiego Ładu.

Czytaj więcej

Stan wyjątkowy. Korwin-Mikke: Nie możemy pozwalać, by ktokolwiek bez pytania łaził po Polsce

A jednak wizja ewentualnej współpracy diametralnie różnych prawic staje się odrobinę bardziej prawdopodobna. Tylko „odrobinę", ale pozbawia to formację Kaczyńskiego stygmatu niezdolnej do koalicji z kimkolwiek. Jaką rolę to odegra po wyborach – Bóg raczy wiedzieć, ale możliwe, że będzie pewnym argumentem już przed nimi. Choć może i w sensie negatywnym, bo wrażenie bliskości z eurosceptyczną Konfederacją stanowi argument w „debacie" nad PiS zmierzającym ponoć do polexitu.

Konfederacja bywa przy tym sojusznikiem obu stron. To jej wstrzymanie się od głosu było na przykład jednym z czynników blokujących lex TVN. Przy okazji rozpatrywania stanowiska Senatu w Sejmie potrzebna byłaby do końca niepewna większość bezwzględna.

Już ta okoliczność wskazuje na wagę kryzysu granicznego dla, na razie niewielkiego, wahnięcia nastrojów. To PiS wyraża w tej jednej sprawie opinię większości Polaków, nie opozycja. Nie jest to większość przygniatająca, jednak realna. To wystarczy, żeby opozycja krzyczała o graniu pod publiczkę, o organizowaniu cyrku, o odwoływaniu się do uprzedzeń. W skrajnej postaci pojawia się spiskowa supozycja, jakoby Aleksander Łukaszenko i za jego plecami Władimir Putin organizowali zajazd na polską granicę w interesie PiS. W mediach społecznościowych potrafiły się pod taką tezą podpisywać także poważne postaci bliskie opozycji.

To skądinąd miara kompletnego zabsurdalizowania debaty na dowolny temat. Ta potężna operacja białoruskich służb wymierzona jest nie tylko w Polskę (a więc w polski rząd), ale też w Litwę, Łotwę, a pośrednio całą Unię Europejską. Łukaszenko nie podjął jej po to, by pomagać PiS. Zresztą nawet jeśli dziś daje ona obozowi Kaczyńskiego nieoczekiwany polityczny wiatr w żagle, jest z różnych powodów obciążona takim ryzykiem dla polskich władz, że jej ostatecznego finału, także bilansu dla poszczególnych formacji w naszym kraju, nie sposób przewidzieć.

W świetle nieco wstrzemięźliwszych krytyk Łukaszenko jest wprawdzie drapieżnikiem działającym we własnym interesie, ale pisowskie władze żerują z kolei na jego akcji. Z pewnością stosują one typowe dla swojego stylu propagandowe sztuczki, z pewnością konferencja prasowa ministrów Kamińskiego i Błaszczaka jawi się jako gra odpychających skojarzeń i supozycji. Ale niezależnie, czy będziemy bronić formułki „stan wyjątkowy", czy uznamy ją za nadużywany rodzaj spektaklu, nie da się twierdzić, że można było uniknąć wielkiej mobilizacji Straży Granicznej, policji i wojska na granicy. I związanych z tym dylematów: organizacyjnych, prawnych, etycznych. Relatywne przyzwolenie społeczeństwa na tę – przypomnijmy – kontroperację nie wynika ze szczególnych uprzedzeń antyimigranckich rozbudzonych przez ten rząd. Po prostu to opozycja nie jest w stanie przekonać Polaków do swoich argumentów. Są niespójne, wewnętrznie sprzeczne, nieprzekonujące.

Pogodzić ogień z wodą

Główny nurt opozycji uosabiany przez Platformę Obywatelską oskarża polskie służby równocześnie o zbyt małą skuteczność w uszczelnianiu granic i brak humanitaryzmu. Słuchałem uważnie burzliwej debaty sejmowej nad przedłużeniem stanu wyjątkowego. Żaden z opozycyjnych posłów nie przedstawił recepty na to, jak pogodzić większą stanowczość z większym humanitaryzmem.

Skądinąd pretensje o to, że jacyś ludzie przedostają się przez Polskę do Niemiec, są mocno na wyrost. Nie da się obsadzić całej granicy szczelnym kordonem, ale nie da się jej zabezpieczyć szczególnie wtedy, kiedy imigranci są pilotowani przez białoruskich pograniczników, a nawet przez białoruskie drony. Pod rządami obecnej opozycji byłoby podobnie. Pretensje o to, że o czymś nie pomyślano zawczasu, miałyby sens wtedy, gdyby opozycja alarmowała w sprawie owej nieszczelności od dawna i nie była słuchana. Nie alarmowała.

Zarazem tej granicy nie da się podwójnie uszczelnić w warunkach wrogiej asysty kibiców, którzy polują na przypadki nieludzkiej postawy strasznych polskich siepaczy. W którym momencie Straż Graniczna ma prawo zawrócić nielegalnego imigranta, a w którym jest to już godzien potępienia „push-back"? Notabene praktyka push-backu jest akceptowana przez Europejski Trybunał Praw Człowieka, bo jest logiczna. Decyzja, że tym, którym się udało przejść kilkaset metrów na naszym terytorium, darowujemy akt łamania prawa, jest sprzeczna ze sprawiedliwością. Podnosiłem to już na tych łamach, że osadzanie „tych, którym się udało", w ośrodkach nie jest rozwiązaniem. Co z nimi robić, gdy ich podanie o azyl zostanie odrzucone? Skoro Białoruś nie uznaje umowy o readmisji, dokąd ich wywozić?

Nie tylko Polska nie zgodziła się na podejście: „niech cała Afryka i Azja przeprowadzi się do nas, jeśli chce"

Emocje prawne wokół tej sprawy są w istocie emocjami ideowo-politycznymi. Na początku liczni prawnicy dowodzili, że jak ktoś się przedostanie, ma prawo starania się o azyl. I to Donald Tusk, próbujący łączyć ataki na rząd z realistycznym podejściem do kwestii szczelności granic (a przy okazji spełniać oczekiwania Unii Europejskiej, zwłaszcza Niemiec), przypomniał, że według prawa międzynarodowego wszyscy ci ludzie, będący w istocie przedmiotem zorganizowanej turystyki imigracyjnej, powinni się ubiegać o azyl na Białorusi jako pierwszym kraju „bezpiecznym". Nie przeszkadza to rozlicznym autorytetom powtarzać żądania mechanicznego kierowania migrantów do ośrodków.

W ostateczności z powoływaniem się na prawo, także to stojące na straży całej Unii, wygrywa odwoływanie się do emocjonalności. Co tam bezduszne przepisy, ratujmy ludzi, pada raz po raz. Problem w tym, że o ile główny nurt opozycji próbuje wciąż powtarzać formułki o uszczelnianiu granic, o tyle tylne szeregi, a zwłaszcza zaplecze w postaci liberalnych mediów czy pomocowych organizacji, stoją na stanowisku „żaden człowiek nie jest nielegalny". Czyli wpuszczajmy każdego, jak leci. To zaś tym bardziej nie jest szeroko akceptowane.

Polacy wyczuwają tu obłudę. Podczas sejmowej debaty poseł Koalicji Obywatelskiej Franciszek Sterczewski – ten, co biegał z torbą przy granicy, uciekając służbom – zasiadał obok Borysa Budki, Grzegorza Schetyny i Tomasza Siemoniaka. Rzecz w tym, że nie tylko Polska nie zgodziła się na podejście: „niech cała Afryka i Azja przeprowadzi się do nas, jeśli chce". Także Europa, łącznie z oficjalnymi strukturami Unii, jest od tego wciąż daleka. Jeśli PO w praktyce sprzymierzyła się z takim rozumowaniem czy odruchem (na wpół otwarcie), to tylko z powodu natury wojny politycznej w Polsce.

Czytaj więcej

Poseł KO próbował dobiec do koczujących uchodźców

To z pewnością nie sprzyja dziś ekspansji opozycji – przynajmniej do czasu, kiedy spór będzie nabrzmiały. Oczywiście, nie można wykluczać incydentów wystawiających na próbę humanitaryzm Polaków: zdjęcia dzieci zatrzymanych w Michałowie były tego przedsmakiem. Paradoks polega też na tym, że opozycja, choć zauważa swoje zepchnięcie do defensywy, nie jest w stanie się zatrzymać, także z powodu ostrych konturów emocjonalnych tego sporu. Wreszcie oskarżenia o okrucieństwo, bezduszność, o faszyzm znalazły swoją ilustrację.

To okazja do gromkich potępień „zbrodniarzy". Nawet Kościół, pomawiany dopiero co o autoryzowanie wszystkiego, co robi PiS, w tych kwestiach się chwieje. Arcybiskup Stanisław Gądecki, na co dzień nielubiany przez sfery liberalne przewodniczący Episkopatu Polski, przestrzega przed „stygmatyzowaniem przybyszów" i proponuje „korytarze humanitarne".

Wyjdziemy z tego starcia jeszcze bardziej pokiereszowani, pełni nienawistnej pretensji do siebie nawzajem. Jedni okopią się na stanowisku prawnego rygoryzmu, inni będą lekceważyć prawo (i nawet unijne realia) w imię „ludzkiego braterstwa". Czy była szansa na zbliżenie stanowisk? Trudno się oprzeć wrażeniu, że rząd od początku nie szukał ich zbliżenia, że wygodniej mu było występować w roli tego, kto sam zadba o porządek. Ale też nastawienie polityków opozycji niewiele dawało nadziei na choć wzajemne wysłuchanie się, nie mówiąc o jakiejś próbie zrozumienia racji innych stron.

Czy spór o taktykę i strategię na wschodniej granicy to jedyny klucz do tezy, że PiS może zacząć odzyskiwać siły? Pozornie tak, trudno przecież nie zauważyć serii porażek lub blokad, jakich doznały ostatnio rząd i pisowska część parlamentu.

Gra o kształt ustroju Unii

Czasem dotyczy to awantury, którą samemu się rozpętało. Tak było w przypadku ustawy wymierzonej w amerykańskich inwestorów w TVN. Nie wiadomo, czy projekt zatrzymała niepewność co do większości w Sejmie, spóźniona refleksja nad pogarszającymi się relacjami z USA czy groźba weta prezydenta Dudy. Dość, że nie uniknięto wrażenia przejścia do defensywy.

Niekiedy obóz władzy hamowały starcia z instytucjami europejskimi. Nakaz likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego wydany przez Trybunał Sprawiedliwości UE obwarowany jest dotkliwymi karami, ale w tle majaczy bardziej generalne zagrożenie: pozbawienia Polski gigantycznych beneficjów związanych z europejskim Funduszem Odbudowy.

I w tym przypadku jest to konsekwencja poronionej, nieprzemyślanej i opartej na fałszywych założeniach „reformy sądownictwa". Czyli przekonania, że sądy staną się lepsze, kiedy władza polityczna będzie miała na nie większy wpływ. Kaczyński, bardzo przywiązany do swojej koncepcji temperowania sędziów, przekonuje się, że nie jest wszechwładny.

Zarazem medal ma dwie strony. Trudno nie odnieść wrażenia, że ta „praworządnościowa" wojna z Polską podyktowana jest także zamiarem ideologicznego ociosania kantów narodowo-konserwatywnej rewolucji. I że doszliśmy do granicy wytyczanej nie tylko przez doraźny spór polityczny z eurokratami. Że gra zaczyna się toczyć o sam kształt ustroju Unii. Zawarta jest ona w pytaniach o relacje między prawem unijnym i krajowym – w tych sferach, które do tej pory były rezerwowane dla państw narodowych. Także o władzę sędziów – nieprzypadkowo najbardziej rozrastają się w Unii kompetencje TSUE.

W poprzednim tygodniu rząd poniósł jeszcze jedną, choć tylko częściową porażkę. Przegłosowano podatkowy segment Polskiego Ładu. Choć zasadniczo zgodny jest z oczekiwaniami ekipy premiera Morawieckiego, to przecież w ostatniej chwili cofnięto się w różnych kwestiach. Tak zwana ulga dla klasy średniej dotycząca podnoszonej składki zdrowotnej obejmie nie tylko ludzi na etatach, ale i wolnych przedsiębiorców. Tego domagał się Jarosław Gowin i dlatego odszedł z rządu. Jak widać, Morawiecki i tak musiał się w tej sprawie ułożyć, tyle że z sejmowym planktonem. A może i z wyborcami wciąż straszonymi wzrostem fiskalizmu.

Równocześnie, może ta częściowa porażka jest po trosze zwycięstwem? Przez długie miesiące słyszeliśmy, że rząd nie ma poczucia propagandowego zwycięstwa Polskiego Ładu. Podniesienie kwoty wolnej od podatku będzie jednak miało swoich beneficjentów. Manewry ze składką zdrowotną są jakąś, choć połowiczną, demonstracją troski o służbę zdrowia. Cała ta kampania może na koniec przynieść jakiś renesans wiary w bardziej równościowe wysiłki rządu, nawet jeśli w tym samym czasie boryka się on z żądaniami medyków czy nauczycieli. A może już przyniosła, zawartą w tych lekkich zwyżkach poparcia odnotowywanych w ostatnich sondażach?

W tle mamy za to z kolei coś, co stanowi jakby drugą stronę prospołecznej i interwencjonistycznej korekty pisowskiej rewolucji. Inflacja pierwszy raz od dekady przekracza 5 proc. Szczególnie mocno zdrożały paliwa, prąd, gaz. Rządowi długo udawało się utrzymywać ją w ryzach. Jeśli jednak teraz nie da rady (a już nie daje), opozycja wykorzysta to bezlitośnie. Troska o zwykłych ludzi zostanie przedstawiona jako uderzenie w nich.

Zdaniem Ludwika Dorna to najpoważniejsze zagrożenie dla władzy PiS. Jeśli jednak inflacja zwolni, być może rządzący uciekną po raz trzeci spod wyborczego noża.

Czy zagranica obali rząd?

Bardziej niejasna jest konsekwencja starć polskiego rządu z zagranicą. Wydawały się być jedną z recept liderów PiS na politykę wewnętrzną. Czasem trudno się temu zresztą dziwić. Czy Polaków nie ma prawa – przykładowo – przerażać nakaz zamknięcia kopalni w Turowie przez jedną hiszpańską sędzię? I to w ramach zabezpieczenia powództwa, bo w ostateczności unijne organy nie mają do tego prawa. A może już mają? Prawem kaduka?

Gdyby do tego doszło, oznaczałoby to zablokowanie elektrowni zaopatrującej w prąd kilka milionów ludzi w Polsce. Jan Rokita trafnie dowodzi na łamach „Sieci", że była to decyzja niepoprzedzona rozpoznaniem sytuacji przez prawniczkę. Za to można podejrzewać, że za werdyktem stały polityczne uprzedzenia do Polski (choć także i polskie błędy w przeszłości). Czesi zręcznie to wykorzystali.

To mogłoby ułatwiać mobilizację Polaków wokół władzy. Czy jednak jest to możliwe we wszystkim? Czy na przykład groźba trwałego wstrzymania europejskich funduszy utwardzi społeczeństwo? Może nawet wzmocni postawy eurosceptyczne? Czy przeciwnie, będzie w coraz większym stopniu dowodem przeciw obecnej władzy jako nieumiejącej się dogadać ze światem?

Opozycja wciąż epatuje widmem polexitu, a Donald Tusk zaproponował jako remedium zmianę konstytucji, która wpisuje unijne członkostwo do ustawy zasadniczej. Z kolei Adam Michnik przyznał otwarcie, że kibicuje wojnie z polskim rządem przy pomocy „ulicy i zagranicy" – skoro mamy władzę autorytarną, zagraniczna presja jest czymś równie uprawnionym jak w czasach komunizmu.

Rzecznik PiS Radosław Fogiel spytał, gdzie przesłać Michnikowi kwiaty. Bo redaktor naczelny „Gazety Wyborczej" się odsłonił i pokazał plan opozycji chcącej obalać, albo przynajmniej blokować, demokratycznie wybrany polski rząd przy pomocy obcych. O ile jednak spór o Turów ma dla społeczeństwa realny wymiar, o tyle spór o reformę (albo „deformę") sądownictwa już niekoniecznie. I to nawet dla tych, którzy nie są, jak Michnik, pewni, że mają do czynienia z władzą likwidującą wolność (sam skądinąd zawsze uważałem, że to władza nieporządnej, populistycznej, ale jednak demokracji).

Opozycja wciąż epatuje widmem polexitu, a Donald Tusk zaproponował jako remedium zmianę konstytucji, która wpisuje unijne członkostwo do ustawy zasadniczej

Nie jest pewne, na ile Polacy zaryzykują kolejne zewnętrzne wstrząsy, a może i ekonomiczne wyrzeczenia, w obronie suwerenności. I z czym ta suwerenność będzie im się w ostateczności kojarzyć, także za sprawą metody rządzenia samego PiS. Może więc nadzieje Michnika, choć pobrzmiewają cynizmem, nie są płonne?

W tle powinna nas czekać szeroka dyskusja o naszych relacjach z Unią, ale wobec ostrości polaryzacji sprowadzi się ona do kilku haseł. Ważny polityk PiS przekonuje, że pieniądze Polska w końcu dostanie. Tyle że to być może prototyp kolejnych tego typu starć.

Wobec takiego ryzyka tym bardziej na rękę dziś rządzącym są takie zaburzenia jak kryzys na polskiej granicy. Bo tu wybory wydają się bardziej jednoznaczne. Co nie znaczy, że to rządzący ten kryzys rozpętali i że znamy klarowne alternatywne drogi jego rozwiązania. Na szczęście dla Kaczyńskiego w tej jednej sprawie ma on Unię, radą czy nie radą z tego faktu, mniej więcej po swojej stronie. Tego opozycji nie udaje się zaciemnić, choć próbuje.

„Jak nie umrze, to żyć będzie, tak lekarze powiedzieli" – ten cytacik z „Koziołka Matołka" staje się żelazną maksymą dla naszych znawców politycznej sceny. Możliwe, że Kaczyński wygra kolejne wybory, ale będzie bezsilny: z jednej strony hamowany przez konfederackiego koalicjanta, z drugiej – przez unijne instytucje. A przecież mówiono o nim, że nie interesuje go panowanie, lecz realne rządzenie. Na razie podobno pociesza się pomysłami na reformę polskiej armii.

Łatwość, z jaką ogłasza się wyroki w sprawie szans obozu rządowego (a czasem i opozycji), przekracza wszelkie granice. Żyjemy w epoce demokracji wirtualnej, w której rzeczywistość opisuje się z perspektywy już nie dni, ale godzin. Skrajna polaryzacja też sprzyja rozmaitym alarmom, to znów gwałtownym nadziejom na odmianę sytuacji. Która to sytuacja postrzegana bywa – tak wielu opisuje rządy PiS – w kategoriach kataklizmu, zła absolutnego.

Tymczasem nie należy się przywiązywać do żadnego społecznego trendu. Bo takie zmiany bywają rozłożone w czasie, niekonsekwentne i nie zawsze muszą zaważyć na wynikach najbliższych wyborów.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi