Igrzyska w Tokio. Zderzenie japońskiej ostrożności z zachodnią beztroską

Przełożone o rok igrzyska olimpijskie były imprezą chaosu i uśmiechu. Ich organizacja nie przyniosła Japończykom ani dumy, ani wstydu. Zdarzali się miejscowi, którzy na dźwięk kichnięcia uciekali na drugą stronę ulicy, ale przeważnie witano nas ciepło. Tokijczycy pozdrawiali gości i machali przyjaźnie do olimpijskich autobusów.

Publikacja: 13.08.2021 10:00

Igrzyska w Tokio. Zderzenie japońskiej ostrożności z zachodnią beztroską

Foto: Kyodo News/AP/East News

Serca na widok zagranicznych portfeli rosły barmanom oraz restauratorom, tym bardziej że czekali na nich długo, bo wszyscy uczestnicy igrzysk przez pierwsze dwa tygodnie musieli poruszać się między hotelem i obiektami sportowymi wyłącznie taksówkami lub specjalnymi autobusami. Tych ostatnich zjechało do Tokio ponad 2000, a że malowane były fantazyjnie, to codziennie na skrzyżowaniu pod centrum prasowym widzieliśmy fotografów amatorów polujących na zdjęcia do kolekcji.

Autobusy jeździły rzadko i niepunktualnie – to typowa olimpijska przypadłość, ale porównanie tych igrzysk z poprzednimi ostatecznie obaliło mit japońskiej organizacji i brazylijskiej beztroski, podróżowanie po Rio de Janeiro zorganizowano bowiem znacznie sprawniej – więc w krwiobiegu imprezy wzrosło znaczenie taksówkarzy.

Przewóz osób to w Tokio rynek klienta. Auta są przestronne i komfortowe, obowiązkowym wyposażeniem jest tablet na zagłówku, a kierowcy robią wszystko, żeby pasażerom przychylić nieba, bo też sam przejazd kosztuje krocie. Jeden z taksówkarzy po wartej małą fortunę wyprawie na strzelnicę nie tylko życzył wszystkim polskim sportowcom powodzenia – tym razem nie pomogło, bo Anetę Stankiewicz zatrzymała kontuzja – ale też serdecznie nas wyściskał, zaskakując zachodnią serdecznością.

Pierwszy raz widzieliśmy, żeby kierowca, który pomylił trasę, wciskał pasażerowi na przeprosiny tysiącjenowy banknot. Kiedy inny przypadkiem przewiózł naszego kolegę okrężną drogą i nie chciał uznać swojej winy, wolontariusz pod centrum prasowym szedł za nim przez kilkadziesiąt metrów, przepraszając, kłaniając się i prosząc pokornie: „Don't hate Japan" („Nie znienawidź Japonii").

Japończycy robili wszystko, żeby pokazać twarz dobrego gospodarza, choć przed igrzyskami mogliśmy poczuć, że jesteśmy intruzami. Czytaliśmy przecież o fatalnych nastrojach, protestach i sprzeciwie, choć te alarmy – przedrukowywane przez niemal wszystkie zachodnie media – wszczynała najczęściej wroga igrzyskom gazeta „Asahi Shimbun".

Pierwszy kontakt z Tokio mógł zniechęcić, wizyta na lotnisku przypominała komputerową grę. Japończycy uwielbiają elektroniczną rozrywkę – dzielnica Shibuya jest bogata w kilkupiętrowe przybytki pełne maszyn i automatów do przegrywania fortuny – więc zafundowali nam przygodę tysiąca okienek i formularzy. Krążyliśmy przez kilka godzin, zbierając magiczne przedmioty niezbędne do przejścia na kolejny poziom.

Kręte ścieżki formalności były kuźnią cierpliwości, ale też dowodem, że gospodarze przybyszom z Zachodu nie ufają, jakby mieli ich za nieodpowiedzialnych. Japonia jest jednym z najbardziej homogenicznych państw na świecie – wśród 125-miliowej populacji cudzoziemcy nie przekraczają 1,5 proc. – więc zrozumiałe, że wyczekiwali nas z obawą. Pewnie słusznie, skoro jeszcze przed igrzyskami słyszeliśmy o libacjach w samolotach z olimpijczykami.

Sklep nad sklepami

Igrzyska były więc zderzeniem japońskiej ostrożności z zachodnią beztroską. Sanitarny reżim, obejmujący zakaz swobodnego poruszania się po mieście, wtrącił nas w mikrokosmos konbini (to skrót od wyciągniętego z angielszczyzny „convenience store", „sklepu spożywczego"), czyli kilkunastu tysięcy rozsianych po Tokio sklepów nad sklepami.

Sklep to małe słowo, bo konbini ma wszystko dla wszystkich. Można tam skorzystać z drukarki, naładować smartfon albo podgrzać jedzenie w mikrofalówce. Dla żyjących w pędzie Japończyków jest miejscem pierwszej potrzeby i przedłużeniem mieszkania, które często ogranicza się do sypialni.

„Family Mart", „7th Eleven" oraz „Lawson" dla dziennikarzy pełniły przede wszystkim funkcję paśników, bo pędząc z areny na arenę – i mitrężąc godziny w oczekiwaniu na spóźnione autobusy – trudno było znaleźć czas na zakupy czy solidny obiad. Wtedy z pomocą przychodziły bento, czyli zaskakujące jakością i różnorodnością posiłki w plastikowych pudełkach gotowe do wciągnięcia w drodze, przy trasie lub ciaśniutkim, hotelowym pokoju. Potęgę japońskiej stolicy – zamieszkuje ją 38 mln ludzi – przez dwa tygodnie oglądaliśmy głównie przez szybę. Czasu na obserwację było sporo, bo mówimy wprawdzie o mieście, gdzie ruch samochodowy jest wygaszany – to wręcz metropolia postsamochodowa, skoro na 100 Tokijczyków przypada 18 aut, czyli cztery razy mniej niż w Warszawie – ale wąskie ulice połączone z chodnikami i ograniczenia prędkości wydłużają podróż ponad miarę.

Sportowcy rywalizowali zarówno na nowoczesnym Stadionie Narodowym, jak i w Budokanie, czyli kolebce sportów walki. Hałas sąsiaduje z ciszą chramów shinto, nowoczesne wieżowce rzucają cień na świątynie. Tłumacz literatury japońskiej Edward Siedensticker napisał kiedyś, że charakterystyczny dla europejskich miast konflikt pomiędzy tradycją i zmianą nie dotyczy Tokio, bo tam tradycją jest zmiana. Reżyser filmowy Ridley Scott połączenie oświetlonych neonami zaułków z nieregularną zabudową uznał za idealną scenerię do antyutopii „Łowca androidów". Amerykański pisarz Paul Theroux kiedyś nazwał z kolei Tokio „bardziej maszyną niż miastem", widząc w nim ucieleśnienie ideałów futurystów.

Obcowanie z Tokio to nieustanna konfrontacja z dysonansem. Dzielnice reprezentacyjne są krzykliwe, głośna muzyka i neony w okolicach skrzyżowania-kolosa w Shibuyi atakują z każdej strony, a cisza pociągów zamienia je w mobilne świątynie. Miejski zgiełk ogranicza to, że wiele samochodów jest elektrycznych i hybrydowych, a limit dźwięku w niektórych dzielnicach mieszkalnych wyznaczono na 45 decybeli – to wręcz poziom biblioteczny.

Podobno tylko Japończyk nie czuje się w Japonii obco, a wyuczony zestaw grzecznościowych gestów bywa substytutem ciepła. To klimat, który w filmie „Między słowami" uchwyciła Sofia Coppola, zamieniając Billa Murraya i Scarlett Johansson w samotnych żeglarzy na oceanie miasta.

My czuliśmy się najbardziej obco, kiedy po 14 dniach opuściliśmy olimpijską bańkę i trafiliśmy do imprezowej dzielnicy Shinjuku, gdzie maseczki znikały, postawni przybysze z Afryki zapraszali turystów do ukrytych w trzewiach wieżowców barów z nielimitowanym alkoholem, a nastolatki przelewały się przez ramiona nastolatków lub wymiotowały na klęczkach wpatrzone w otwór kanalizacyjnej studzienki. Europa, tylko bardziej.

Mecze na patelni

Sportowcom przed samotnością było trudno uciec. Spętani reżimem sanitarnym i ostrożnością nie mogli przeżyć olimpijskiego doświadczenia, skoro organizatorzy nawet do wioski pozwolili im się wprowadzić tuż przed startem i wypraszali chwilę po nim. Cierpieli zwłaszcza ci wysłani poza Tokio: kolarze, żeglarze, chodziarze, maratończycy. Nic dziwnego, że już podczas ceremonii otwarcia reżyser zafundował im opowieść o samotności olimpijczyka.

Igrzyska nie miały nic wspólnego z obiecywanym świętem zwycięstwa ludzkości nad koronawirusem. Odbyły się bez udziału kibiców, więc sportowcy walczyli o medale przy śpiewie głośnych jak elektrownia cykad. Nie jest jednak prawdą, że zabrakło im wsparcia z trybun, które wypełniali trenerzy, działacze i koledzy. Były brawa oraz okrzyki wsparcia, a Węgrzy i Australijczycy podczas finałów pływackich przeprowadzili nawet zorganizowany doping. Medalami sportowcy nagradzali się sami. Widok zawodników, którzy wzajemnie wieszają sobie na szyjach medale podjęte z tacy, pokazywał jednocześnie ciepło i odosobnienie. Tace były też w strefie wywiadów. Dziennikarzy i olimpijczyków dzieliły barierki, więc wolontariusze zbierali dyktafony i podstawiali do ust mówiącym.

Wyczekiwanie na otwartej przestrzeni było koszmarem, bo trafiliśmy do miasta, które latem nawiedzają tropikalne upały. Właśnie dlatego poprzednie igrzyska – te z 1964 roku – odbyły się tam późną jesienią. Powietrze było tak gęste, wydawało się, jakby najpierw trzeba było je przeżuć, zanim zacznie się oddychać.

Sportowcy walczyli w takim Tokio o medale, choć władze miasta przestrzegały mieszkańców przed uprawianiem sportu na świeżym powietrzu. Siatkarzy plażowych parzył piasek, tenisiści wychodzili na kort jak na patelnię. Lekkoatleci po starcie wtaczali się do strefy wywiadów wycieńczeni, bo w sesji porannej temperatura na płycie stadionu przekraczała czterdzieści stopni. Uczestnicy igrzysk dostali chłodzące podkładki na siedzenia oraz słone tabletki, a tenisiści – przenośne klimatyzatory. Dopiero udar cieplny Hiszpanki Pauli Badosy zmusił organizatorów do zmiany planu gier. Później weryfikowano także kalendarz rywalizacji maratończyków, którzy startowali w nieco chłodniejszym Sapporo, tysiąc kilometrów na północ od Tokio.

Niektórzy kończyli rywalizację na wózkach inwalidzkich, podobnie jak podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata w Dausze. Organizatorzy byli jednak zabezpieczeni, bo wszyscy uczestnicy igrzysk musieli podpisać deklarację, zgodnie z którą przystępują do rywalizacji na własną odpowiedzialność, wiedząc, że ekstremalny upał czy koronawirus niosą nawet ryzyko śmierci.

Kraina plastiku

Tokijczycy byli igrzyskom życzliwi, choć entuzjastom towarzyszyli też sceptycy. Przeciwników imprezy oglądaliśmy codziennie w okolicach stadionu olimpijskiego. Kilkudziesięcioosobowa grupa uzbrojona w transparenty tak przeraziła organizatorów, że w dniu ceremonii otwarcia otoczyli obiekt strefą wolną od kibiców, a jedynym biletem uprawniającym do przekroczenia kordonu była akredytacja. Protestujący byli głośni, ale grzeczni. Kiedy znicz zgasł, ich okrzyki wciąż przebijały się przez ciszę, ale jednocześnie po drugiej stronie stadionu ludzie ciasno oblepili policyjne barierki i machali w kierunku autobusów wywożących sportowców.

Wcześniej przez dwa tygodnie, by zrobić sobie zdjęcie z olimpijskimi kołami, trzeba było stać w długiej kolejce. Miejscowi na widok akredytacji uśmiechali się, kłaniali i życzyli dobrej zabawy, a kiedy impreza zbliżała się do końca, kobiety w tradycyjnych strojach rozdawały pod stadionem ciasteczka, matka z córką rozwiesiły gigantyczny transparent ze słowem „Dziękujemy" w kilkudziesięciu językach, a dzieci wręczały nam kartki z własnoręcznie kaligrafowanymi podziękowaniami. Tego z pewnością nie mogliśmy oczekiwać.

Na pewno nie spodziewaliśmy się też bałaganu. Organizatorzy wyposażyli uczestników w aplikacje śledzące, nakazali regularne testy ślinowe na koronawirusa i uzbroili hotele w strażników prowadzących dzienniczek wejść oraz wyjść. Karą mogło być ostrzeżenie, odebranie akredytacji, a nawet hańba – to nie żart, jeszcze przed igrzyskami w jednym z e-maili przeczytaliśmy, że łamanie obostrzeń grozi szkodą dla reputacji – ale faktycznie przestrzegania reguł nikt nie weryfikował.

Jechaliśmy z lotniska do miasta rozsadzeni do oddzielnych taksówek, ale już w autobusach ściskaliśmy się jak sardynki. Podczas posiłków dzieliła nas szyba, lecz już w biurze prasowym siedzieliśmy twarzą w twarz. Wejście na każdy obiekt wymagało rezerwacji, ale tych nie sprawdzał prawie nikt. Utkano te pandemiczne igrzyska z drobiazgów, które zabijają radość. Trudno było jednak na Japończyków się gniewać, ich wystudiowana uprzejmość leczyła naszą złość. Kiedy się kłaniali i uśmiechali, nie mogła tego ukryć żadna maseczka, to łagodziło bezlitosne procedury. Przeżyliśmy imprezę-szaleństwo, ale także igrzyska milionów ukłonów i uśmiechów.

Miały to być igrzyska ekologiczne, neutralne klimatycznie, napędzane wyłącznie energią ze źródeł odnawialnych, z medalami pochodzącymi z recyklingu. Ale trudno żyć ekologicznie w krainie, gdzie każdy owoc pakuje się oddzielnie, a pod względem produkcji odpadów z plastiku gorzej w globalnych zestawieniach wypadają od Japończyków tylko Amerykanie.

Zmagania ze sławą

Każde igrzyska są wyjątkowe, ale te były wyjątkowe bardziej. Bezprecedensowe okazały się nie tylko okoliczności, ale i wyniki. Globalne gwiazdy – tenisiści Novak Djoković i Naomi Osaka, gimnastyczka Simona Biles – uzbierały wspólnie zaledwie dwa medale i przy okazji ich występów więcej niż o wynikach mówiło się o zmaganiach z ciężarem sławy. Sport wrócił na pierwszy plan, kiedy do walki przystąpili lekkoatleci uzbrojeni w siedmiomilowe buty i tartan-trampolinę. Oglądaliśmy rekordy olimpijskie i rekordy globu, a bieg na 400 metrów przez płotki, gdzie Norweg Karsten Warholm zmiażdżył najlepszy wynik w dziejach tej konkurencji, był największym widowiskiem igrzysk. Zachwycaliśmy się popisami nie tylko uznanych gwiazd, ale też tych całkiem nowych, np. włoskich sprinterów.

Widzieliśmy, jak niezdarnie na tartanie poczynają sobie biegacze z USA, mogliśmy się też zachwycić niezwykłymi sukcesami Francuzów w sportach zespołowych. Ściskaliśmy kciuki za sukces ucieczki białoruskiej sprinterki Krysciny Cimanouskiej i współczuliśmy amerykańskiemu tyczkarzowi Samowi Kendricksowi, który był jedną z 460 osób akredytowanych na igrzyska z pozytywnym wynikiem testu na koronawirusa.

Pędziliśmy od autobusu do autobusu, żeby zobaczyć, jak debiutuje na igrzyskach pierwsza transpłciowa kobieta Laurel Hubbard i świętować ze skoczkami wzwyż, których rywalizacja zakończyła się remisem, przynosząc dwa złote medale i wielką radość, Gianmarco Tamberiego.

Lekka atletyka to tradycja, ale igrzyska zyskały też nową twarz. Oglądaliśmy dzieci jeżdżące na deskorolce oraz surferów wypatrujących fal, emocjonowaliśmy się koszykówką trzy na trzy i patrzyliśmy z podziwem na wyczyny rywalizujących we wspinaczce sportowej.

Największym sukcesem jest oczywiście to, że igrzyska w ogóle się odbyły, choć brak kibiców zamienił je w muszlę bez perły. Nie świętowaliśmy zwycięstwa nad koronawirusem, choć według przewodniczącego Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego (MKOl) Thomasa Bacha igrzyska dały radość i nadzieję całemu światu. Japończycy dostali za tę nadzieję rachunek na kilkanaście miliardów dolarów oraz czterokrotny wzrost dziennej liczby nowych przypadków zakażeń koronawirusem.

Można było te igrzyska kochać i można było je znienawidzić. Były jednak w swoim szaleństwie tak niezwykłe, że nigdy nie znikną z pamięci, choć kiedy Bach, zamykając je, powiedział: „Zrobiliśmy to – razem!" brawo bili mu tylko wolontariusze. Później na stadionie olimpijskim zapadła cisza i słychać było jedynie cykady. 

Serca na widok zagranicznych portfeli rosły barmanom oraz restauratorom, tym bardziej że czekali na nich długo, bo wszyscy uczestnicy igrzysk przez pierwsze dwa tygodnie musieli poruszać się między hotelem i obiektami sportowymi wyłącznie taksówkami lub specjalnymi autobusami. Tych ostatnich zjechało do Tokio ponad 2000, a że malowane były fantazyjnie, to codziennie na skrzyżowaniu pod centrum prasowym widzieliśmy fotografów amatorów polujących na zdjęcia do kolekcji.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi