Serca na widok zagranicznych portfeli rosły barmanom oraz restauratorom, tym bardziej że czekali na nich długo, bo wszyscy uczestnicy igrzysk przez pierwsze dwa tygodnie musieli poruszać się między hotelem i obiektami sportowymi wyłącznie taksówkami lub specjalnymi autobusami. Tych ostatnich zjechało do Tokio ponad 2000, a że malowane były fantazyjnie, to codziennie na skrzyżowaniu pod centrum prasowym widzieliśmy fotografów amatorów polujących na zdjęcia do kolekcji.
Autobusy jeździły rzadko i niepunktualnie – to typowa olimpijska przypadłość, ale porównanie tych igrzysk z poprzednimi ostatecznie obaliło mit japońskiej organizacji i brazylijskiej beztroski, podróżowanie po Rio de Janeiro zorganizowano bowiem znacznie sprawniej – więc w krwiobiegu imprezy wzrosło znaczenie taksówkarzy.
Przewóz osób to w Tokio rynek klienta. Auta są przestronne i komfortowe, obowiązkowym wyposażeniem jest tablet na zagłówku, a kierowcy robią wszystko, żeby pasażerom przychylić nieba, bo też sam przejazd kosztuje krocie. Jeden z taksówkarzy po wartej małą fortunę wyprawie na strzelnicę nie tylko życzył wszystkim polskim sportowcom powodzenia – tym razem nie pomogło, bo Anetę Stankiewicz zatrzymała kontuzja – ale też serdecznie nas wyściskał, zaskakując zachodnią serdecznością.
Pierwszy raz widzieliśmy, żeby kierowca, który pomylił trasę, wciskał pasażerowi na przeprosiny tysiącjenowy banknot. Kiedy inny przypadkiem przewiózł naszego kolegę okrężną drogą i nie chciał uznać swojej winy, wolontariusz pod centrum prasowym szedł za nim przez kilkadziesiąt metrów, przepraszając, kłaniając się i prosząc pokornie: „Don't hate Japan" („Nie znienawidź Japonii").
Japończycy robili wszystko, żeby pokazać twarz dobrego gospodarza, choć przed igrzyskami mogliśmy poczuć, że jesteśmy intruzami. Czytaliśmy przecież o fatalnych nastrojach, protestach i sprzeciwie, choć te alarmy – przedrukowywane przez niemal wszystkie zachodnie media – wszczynała najczęściej wroga igrzyskom gazeta „Asahi Shimbun".