Twórcy „Rewolucji" wymieszali oba te fakty z legendami o wampirach. W ten właśnie sposób chcieli opowiedzieć o wydarzeniach, które w 1789 r. doprowadziły do zburzenia Bastylii. Akcja rozpoczyna się dwa lata wcześniej w Montargis, gdzie dochodzi do serii morderstw. Giną młode, ponętne dziewczyny z ludu, co okazuje się mieć związek z tajemniczą chorobą szerzącą się wśród arystokracji. Wirus ów pozwala pokonać śmierć, ale ma też swoje upiorne konsekwencje.
Pomysł jest intrygujący i sprawniejszy scenarzysta zamieniłby go w przebój na miarę „The Walking Dead". Tu jednak koncept pozostaje niewykorzystany. „Rewolucja" nie jest bowiem ani horrorem, którym być powinna, ani kryminałem, na który długo pozuje. Niezbyt skutecznie opisuje przyczyny szykującego się zrywu. Twórcy ograniczają się do opisywania stworzonej przez siebie alternatywnej rzeczywistości, niespiesznego snucia wątków zmierzających do oczywistego finału. Rozczarowują również bohaterowie, którym widz nie kibicuje (a jest wśród nich sam Guillotin).
„Rewolucja" zdobędzie sympatię miłośników obrzydliwości, scen takich jak spożywanie chrupiącej ręki jednego z bohaterów. Uwagę zwracają kosztowna scenografia i dopracowane kostiumy. Najwyraźniej Netflix po raz kolejny zainwestował w serial, który powinien mieć dopracowany scenariusz. Na taki trzeba czasu, a walczącej na trudnym rynku platformie coraz bardziej się spieszy.