Burhan Qurbani. Imigranci są jak ptaki bez nóg

– Brzemię uchodźcy nosimy czasem do końca życia – mówi Barbarze Hollender Burhan Qurbani, reżyser współczesnej adaptacji książki Doblina „Berlin Alexanderplatz", Niemiec o afgańskich korzeniach. Film na ekranach od 16 lipca.

Aktualizacja: 16.07.2021 06:17 Publikacja: 16.07.2021 00:01

Welket Bungué w „Berlin Alexanderplatz” gra Francisa z Gwinei Bissau, który cudem uratował się z kat

Welket Bungué w „Berlin Alexanderplatz” gra Francisa z Gwinei Bissau, który cudem uratował się z katastrofy łodzi pełnej emigrantów i trafił do stolicy Niemiec

Foto: AFP

Plus Minus: Podobno przez „Berlin Alexanderplatz" niemal oblał pan maturę?

To prawda, pisałem pracę na temat powieści Doblina, a kompletnie tej książki nie rozumiałem. Miałem 17 lat, w tym wieku człowiek chce podrywać dziewczyny i chodzić na przyjęcia, a nie myśleć o swoim pochodzeniu czy o losie wykluczonych. Dlatego matura poszła mi marnie, co zadecydowało o moim życiu. Rodzice marzyli, żebym został lekarzem, kiedyś może wrócił do Afganistanu, by tam leczyć ludzi. Sam też o tym myślałem. Ale po maturalnej wpadce nie dostałem się na medycynę. Dlatego zająłem się kinem. A „Berlin Alexanderplatz" wrócił do mnie po latach.

Powiedział pan kiedyś, że kocha tę powieść i jednocześnie jej nienawidzi. Dlaczego ją pan kocha, a dlaczego nienawidzi?

Nienawidziłem jej z powodu nieszczęsnej maturalnej wpadki i problemu z dostaniem się na medycynę: czułem, że zwichrowała moje życie. A pokochałem, gdy po przyjeździe do Berlina ponownie po nią sięgnąłem. Dostrzegłem jej piękno, wyobraźnię autora, fantastyczny styl. Zakochałem się w niej, właściwie od razu pomyślałem, że to materiał na film. Ale już wtedy wiedziałem, że będę musiał szukać nowego klucza do prozy Doblina i nie będzie to wierna adaptacja.

Nie chciał pan konkurować z Fassbinderem, który na początku lat 80. zrobił na podstawie „Berlin Alexanderplatz" 14-odcinkowy serial, wierny literackiemu oryginałowi?

Nie jestem wielbicielem tego serialu, a Fassbinder, przyznaję, nie jest moim ulubionym artystą. Choć rzeczywiście imponująco wiernie przeniósł na ekran książkę Doblina. Oddał jej nastrój i starannie odtworzył świat sprzed stu lat. Ja jednak wiedziałem, że mnie to nie obchodzi. Szukałem bardziej współczesnych treści, od razu pomyślałem, że trzeba przenieść tę historię w XXI wiek.

Powieść Doblina ma bardzo wiele wątków. Jakim kluczem posługiwał się pan w adaptowaniu jej na ekran?

Pracowałem nad tym filmem, z małymi przerwami, przez siedem lat. Tekst pisaliśmy razem z moim przyjacielem i współpracownikiem Martinem Behnke i najtrudniej było nam odpowiedzieć właśnie pytanie, które postacie i wątki pomijać. Dużo dał nam udział w laboratorium filmowym w Turynie. Miałem tam możliwość skonsultowania swoich wyborów ze znakomitymi scenarzystami. Przez 10 miesięcy pracowaliśmy nad strukturą filmu. Przed zdjęciami przez dwa miesiące spotykaliśmy się

z aktorami, dyskutowaliśmy o postaciach, wprowadzaliśmy zmiany. I tak powstała opowieść

o emigrancie. W oryginale Francis był facetem wykluczonym, nosił w sobie traumę I wojny światowej

i więzienia. Dziś na marginesie zachodnich społeczeństw są uchodźcy, głównie z Azji i Afryki.

Tacy jak pan? Jak pana rodzina?

Oczywiście, wiem na ten temat niemało. Rodzice przyjechali do Niemiec, mając niewiele ponad 20 lat. Cały ich dobytek mieścił się w dwóch walizkach. Moi kuzyni też przeszli przez piekło. Uciekali z Afganistanu do Pakistanu, Indii, Iranu. Mieszkali tam wiele lat, zanim przedostali się do Europy. Ja jestem szczęśliwcem: urodziłem się już w raju, choć tym rajem przez dziesięć pierwszych lat życia był obóz dla uchodźców. Pamiętam zapach tego miejsca, w którym mieszały się wonie różnych kuchni, ale też strach przed deportacją

i przyszłością. Potem przez lata akceptowałem dyskryminację i pogardę, z jaką spotykałem się

w Niemczech. Uważałem, że to cena za to, że mogę tu mieszkać: że tak być musi. Nastroje zmieniły się dopiero w ostatnich pięciu, może dziesięciu latach. Coraz częściej powtarzamy sobie: „Mamy prawo tu żyć i pracować, jesteśmy Niemcami".

Pan się w Niemczech wychował, a jak wygląda sytuacja nowych imigrantów?

W 2015 roku przyjechało tu milion uchodźców z Syrii, Afganistanu. Byli witani dość przyjaźnie, potem zaczęło się to zmieniać. Ale i tak nastała ostatnio „nowa normalność". Są obozy dla uchodźców, nie można marzyć o pełnej integracji, jednak jest inaczej. Lepiej. Zwłaszcza młodzi Niemcy są bardziej otwarci i tolerancyjni. To pomaga, choć wciąż pozostaje niepewność, co będzie dalej, bo w kraju narastają nastroje nacjonalistyczne. I proszę pamiętać, że – niezależnie od sytuacji politycznej – brzemię uchodźcy nosi się też w sobie bardzo długo, czasem do końca życia.

To znaczy?

Kiedy uciekasz z własnego kraju, tracisz coś ważnego: możliwość używania ojczystego języka na co dzień, kulturę, poczucie, kim jesteś. Jedną z moich ulubionych scen w filmie jest ta, w której Francis mówi: „Jestem Niemcem". Ukradłem to z „Ojca chrzestnego", który toczy się wśród imigrantów włoskich, a zaczyna od zdania: „Kocham Amerykę". Jednak proszę mi uwierzyć: dużo czasu musi upłynąć, by uchodźca mógł tak powiedzieć. Muhammad Ali mimo swojej pozycji

i zamożności zawsze przypominał, jak trudno jest być czarnym w białym społeczeństwie. Hannah Arent

w eseju „My, uchodźcy" pisała o próbach przywrócenia swojej egzystencji ludzkiego wymiaru, o prawie do posiadania praw. Apelowała: „Proszę, przestańcie nas nazywać uchodźcami. Mówcie o nas nowi przybysze".

W swoich wcześniejszych filmach też poruszał pan temat imigracji, inności.

To prawda. W debiucie „Wyznanie wiary" („Shahada") opowiadałem o muzułmańskim środowisku w Berlinie, w „Jesteśmy młodzi. Jesteśmy silni" wróciłem do potwornego wydarzenia, gdy w 1992 roku tłum rozwścieczonych nacjonalistów podpalił budynek,

w którym mieszkało 120 Wietnamczyków. Główną bohaterką filmu była Wietnamka, ale portretowałem też młodych wschodnich Niemców, którzy pewnego dnia obudzili się w innym świecie. Nie dali sobie rady z transformacją, we własnym kraju poczuli się gorsi od mieszkających w zachodniej części kuzynów

i wyładowywali frustrację na „obcych". Teraz zaś chciałem prześledzić losy człowieka, który stara się wydostać z marginesu i wtopić w niemieckie społeczeństwo.

Po wielu traumach pozwala mu pan na to.

Powie pani, że inny koniec byłby bardziej artystyczny i mocniejszy? Ja to wiem. Ale w obecnej sytuacji, gdy do głosu dochodzą ruchy populistyczne, narasta nazizm i niechęć do obcych – musiałem dać bohaterowi szansę. I wielu widzom nadzieję. Dzisiaj ponad 20 proc. mieszkańców Niemiec ma korzenie w innych krajach. Także dla nich zrobiłem „Berlin Alexanderplatz". Niemiecki przemysł filmowy to wciąż w 90 proc. biali mężczyźni urodzeni w zachodnich Niemczech. Kto więc ma nieść otuchę emigrantom, jeśli nie my, twórcy wywodzący się z Turcji czy krajów afrykańskich?

Pan, reżyser, którego filmy trafiają na wielkie festiwale z Berlinale na czele, już się chyba pozbył uczucia obcości?

Moja sytuacja długo była specyficzna. Mocno wsiąkłem w kulturę niemiecką, więc w środowisku afgańskim nie byłem już całkiem „swój". Niemcy z kolei uważali mnie za dziecko imigrantów. Zawsze byłem więc trochę z boku. Zresztą pamiętam, co mnie i mojemu bratu powtarzał dziadek: „Jesteście jak ptaki bez nóg. Lecicie, ale nigdy już nigdzie nie wylądujecie"

„Berlin Alexanderplatz" osadził pan również w środowisku dilerów narkotyków.

Przez wiele lat mieszkałem niedaleko Volkspark Hasenheide. To miejsce, które Berlińczycy kochają, przychodzą tu na spacery z dziećmi. Ale w tym parku można również spotkać dilerów. Głównie chłopaków pochodzących z Afryki Subsacharyjskiej. Zbliżyłem się do nich, zaufali mi, dużo gadaliśmy. Opowiadali mi o niespełnieniach

i niebezpieczeństwach ich życia. Rozmawialiśmy też z policjantami

i z ludźmi, którzy kręcili się wokół narkotykowego biznesu. Pamiętam starszą panią, Murzynkę, która codziennie przywoziła chłopakom

w wózku jedzenie. Taki sobie wymyśliła biznes. Patrząc na ten światek, pomyślałem, że właśnie do niego należy mój ciemnoskóry bohater, że to on jest współczesnym Franzem Bibekopfem. Wtedy napisałem do Stephana Doblina, syna autora „Berlin Alexanderplatz", pytając o prawa do ekranizacji powieści jego ojca. Byłem zdziwiony, jak szybko Stephan się zgodził: od razu kupił mój pomysł, by przenieść książkę do czasów współczesnych. Wiedział, że w ten sposób dotrze ona do dzisiejszego młodego widza.

Pana film ma jeszcze jednego bohatera: Berlin. Pokazuje pan zupełnie inną twarz miasta niż ta, którą widzi przyjeżdżający do stolicy Niemiec turysta.

Chciałem sportretować swój Berlin. Przyjechałem do niego w 2006 roku ze Stuttgartu, który jest zupełnie inny. Berlin w tamtym czasie to były nieustanne przyjęcia, alkohol, narkotyki. Wpadłem w tę atmosferę, absolutnie popłynąłem. Aż pewnego dnia zrozumiałem, że to do niczego nie prowadzi, że tracę sam siebie. Wtedy dostrzegłem też inne miasto – zapracowane, dążące do tego, by zniwelować różnice między wschodnimi i zachodnimi dzielnicami.

Dzisiejszy Berlin ma opinię miasta otwartego

i przyjaznego dla przybyszy.

Bo taki jest. Wielu ludzi próbuje tu znaleźć swoje miejsce, a Berlin daje im wszelkie możliwości. Można tu żyć w enklawie imigranckiej, robić zakupy w pobliskim sklepie i nie nauczyć się ani słowa po niemiecku. Albo pracować w restauracji na zmywaku, też do nikogo się nie odzywając. A można walczyć o integrację, studiować, uczyć się niemieckiego, pracować. Co ciekawe, najbardziej emigranckie jest dziś centrum miasta. Bardzo zamożni Berlińczycy wyprowadzają się na obrzeża i chronią swoje osiedla przed obcymi. Ale jedno jest pewne: jeśli tu przyjeżdżasz, musisz wiedzieć, o co ci w życiu chodzi,

i konsekwentnie do tego dążyć.

Ciekawa jestem, jak na pana film zareagowali rodzice?

Matka była wyraźnie zażenowana. Powiedziała: „To strasznie brudne". Tylko tyle. Ale gdy obejrzała film po raz drugi, zmieniła zdanie. „Nie jest aż tak źle, jak wydawało mi się na początku" – przyznała. Należy do pokolenia, które zostało inaczej wychowane niż moje, inaczej pojmuję rolę kobiety. Berliński trójkąt Reinhold – Franz – Mieze musiał jej się wydawać nie do przyjęcia. Podobnie jak wszystko, co się wokół nich dzieje. No, ale w końcu nie robię filmów dla mojej matki. Usłyszałem też już uwagę, że mój film pokazuje rynsztok i obraża Niemców. A czy „Ojciec chrzestny" albo „Chłopcy z ferajny" obrażają społeczeństwo amerykańskie? Na szczęście młodsze pokolenie myśli w nowy sposób. Wierzę, że dla nich „Berlin Alexanderplatz" może stać się ważny. Jeśli wzbudzi dyskusję na temat emigracji, będę szczęśliwy, bo to jest jeden z największych problemów świata.

Tym bardziej że sprawy uchodźców często wykorzystywane są w walce politycznej.

Politycy coraz bardziej cynicznie wykorzystują wszelkie społeczne problemy do osiągania swoich celów. Grają na nienawiść do obcych, do innych. Także dlatego chciałem zrobić „Berlin Alexanderplatz". Pokazać ludzi, którzy muszą opuścić własny kraj, by móc żyć. Wiem, że ludzie, zwłaszcza w tak trudnym czasie, chcą oglądać komedie i przez dwie godziny pożyć w bajce. Ale przecież muszą powstawać też filmy bolesne, „niewygodne". Czasem potrzeba jest nam refleksja.

Premiera „Berlin Alexanderplatz" odbyła się podczas ostatniego festiwalu berlińskiego, tuż przed lockdownami, w lutym 2020 roku. W wielu krajach film dopiero teraz zaczyna wchodzić w na ekrany. Myśli pan, że pandemia zmieniła jego odbiór?

Tak, bo pandemia zmieniła nas.

W kwietniu 2020 roku wyglądałem przez okno, ulice były puste, za to we wszystkich oknach świeciły się światła. Patrzyłem na ludzi, oni patrzyli na mnie i wszyscy czuliśmy dziwny rodzaj wspólnoty oraz solidarność w związku z tym, co nas spotkało. Podobnie się baliśmy, przeżywaliśmy podobne tragedie. Nigdy dotąd nie byłem świadkiem takiej solidarności. Stawaliśmy na balkonach albo w rozświetlonych oknach i cieszyliśmy się ze swojej obecności. Biali, czarni, ubodzy, zamożni – byliśmy razem.

Wierzy pan, że po pandemii to poczucie solidarności będzie trwało?

Jeśli nie, to na to zasłużyliśmy. Niestety, obawiam się, że tak będzie, bo świadomość wspólnoty najsilniejsza była na początku lockdownu. Potem wróciły niechęci, wzrósł nacjonalizm, teorie konspiracyjne, populizm. Frustracja, nienawiść, złość. A mam głębokie przekonanie, że nie wolno nam zapomnieć o tamtych pierwszych miesiącach pandemii, kiedy czuliśmy się jak w katastroficznym filmie i bardzo potrzebowaliśmy siebie nawzajem.

Artyści mogą w podtrzymywaniu tej wspólnoty odegrać jakąś rolę?

Chciałbym w to wierzyć. Dla mnie wielkim przeżyciem było obejrzenie trylogii Krzysztofa Kieślowskiego „Trzy kolory". Noszę ją w sobie od lat,

a teraz chciałbym zrobić jej niemiecki odpowiednik. Kieślowski oparł się na kolorach flagi francuskiej – niebieskim, białym i czerwonym. Nakręcił tryptyk o wolności, równości i braterstwie. Moje trzy kolory to barwy niemieckie – czarny, czerwony i żółty. Jedność, sprawiedliwość, wolność. W naszej konstytucji zapisane jest prawo do zachowania godności. Chcę o tym przypomnieć. 

Burhan Qurbani urodził się w 1980r. w Niemczech jako syn afgańskich uchodźców politycznych, którzy wyemigrowali do Niemiec po agresji ZSSR. Pracował w redakcji „Elle", był asystentem reżysera w Państwowym Teatrze w Stuttgarcie oraz asystentem operatora. W 2002 r. rozpoczął studia reżyserskie w Akademii Filmowej Badenii-Wirtembergii. Debiutował „Wyznaniem wiary" („Shahada", 2010). Drugi jego film, „Jesteśmy młodzi. Jesteśmy silni", opowiada o tym, jak w 1992 r. tłum rozwścieczonych nacjonalistów podpalił budynek, w którym mieszkało 120 Wietnamczyków.

Plus Minus: Podobno przez „Berlin Alexanderplatz" niemal oblał pan maturę?

To prawda, pisałem pracę na temat powieści Doblina, a kompletnie tej książki nie rozumiałem. Miałem 17 lat, w tym wieku człowiek chce podrywać dziewczyny i chodzić na przyjęcia, a nie myśleć o swoim pochodzeniu czy o losie wykluczonych. Dlatego matura poszła mi marnie, co zadecydowało o moim życiu. Rodzice marzyli, żebym został lekarzem, kiedyś może wrócił do Afganistanu, by tam leczyć ludzi. Sam też o tym myślałem. Ale po maturalnej wpadce nie dostałem się na medycynę. Dlatego zająłem się kinem. A „Berlin Alexanderplatz" wrócił do mnie po latach.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich