i z ludźmi, którzy kręcili się wokół narkotykowego biznesu. Pamiętam starszą panią, Murzynkę, która codziennie przywoziła chłopakom
w wózku jedzenie. Taki sobie wymyśliła biznes. Patrząc na ten światek, pomyślałem, że właśnie do niego należy mój ciemnoskóry bohater, że to on jest współczesnym Franzem Bibekopfem. Wtedy napisałem do Stephana Doblina, syna autora „Berlin Alexanderplatz", pytając o prawa do ekranizacji powieści jego ojca. Byłem zdziwiony, jak szybko Stephan się zgodził: od razu kupił mój pomysł, by przenieść książkę do czasów współczesnych. Wiedział, że w ten sposób dotrze ona do dzisiejszego młodego widza.
Pana film ma jeszcze jednego bohatera: Berlin. Pokazuje pan zupełnie inną twarz miasta niż ta, którą widzi przyjeżdżający do stolicy Niemiec turysta.
Chciałem sportretować swój Berlin. Przyjechałem do niego w 2006 roku ze Stuttgartu, który jest zupełnie inny. Berlin w tamtym czasie to były nieustanne przyjęcia, alkohol, narkotyki. Wpadłem w tę atmosferę, absolutnie popłynąłem. Aż pewnego dnia zrozumiałem, że to do niczego nie prowadzi, że tracę sam siebie. Wtedy dostrzegłem też inne miasto – zapracowane, dążące do tego, by zniwelować różnice między wschodnimi i zachodnimi dzielnicami.
Dzisiejszy Berlin ma opinię miasta otwartego
i przyjaznego dla przybyszy.
Bo taki jest. Wielu ludzi próbuje tu znaleźć swoje miejsce, a Berlin daje im wszelkie możliwości. Można tu żyć w enklawie imigranckiej, robić zakupy w pobliskim sklepie i nie nauczyć się ani słowa po niemiecku. Albo pracować w restauracji na zmywaku, też do nikogo się nie odzywając. A można walczyć o integrację, studiować, uczyć się niemieckiego, pracować. Co ciekawe, najbardziej emigranckie jest dziś centrum miasta. Bardzo zamożni Berlińczycy wyprowadzają się na obrzeża i chronią swoje osiedla przed obcymi. Ale jedno jest pewne: jeśli tu przyjeżdżasz, musisz wiedzieć, o co ci w życiu chodzi,
i konsekwentnie do tego dążyć.
Ciekawa jestem, jak na pana film zareagowali rodzice?
Matka była wyraźnie zażenowana. Powiedziała: „To strasznie brudne". Tylko tyle. Ale gdy obejrzała film po raz drugi, zmieniła zdanie. „Nie jest aż tak źle, jak wydawało mi się na początku" – przyznała. Należy do pokolenia, które zostało inaczej wychowane niż moje, inaczej pojmuję rolę kobiety. Berliński trójkąt Reinhold – Franz – Mieze musiał jej się wydawać nie do przyjęcia. Podobnie jak wszystko, co się wokół nich dzieje. No, ale w końcu nie robię filmów dla mojej matki. Usłyszałem też już uwagę, że mój film pokazuje rynsztok i obraża Niemców. A czy „Ojciec chrzestny" albo „Chłopcy z ferajny" obrażają społeczeństwo amerykańskie? Na szczęście młodsze pokolenie myśli w nowy sposób. Wierzę, że dla nich „Berlin Alexanderplatz" może stać się ważny. Jeśli wzbudzi dyskusję na temat emigracji, będę szczęśliwy, bo to jest jeden z największych problemów świata.
Tym bardziej że sprawy uchodźców często wykorzystywane są w walce politycznej.
Politycy coraz bardziej cynicznie wykorzystują wszelkie społeczne problemy do osiągania swoich celów. Grają na nienawiść do obcych, do innych. Także dlatego chciałem zrobić „Berlin Alexanderplatz". Pokazać ludzi, którzy muszą opuścić własny kraj, by móc żyć. Wiem, że ludzie, zwłaszcza w tak trudnym czasie, chcą oglądać komedie i przez dwie godziny pożyć w bajce. Ale przecież muszą powstawać też filmy bolesne, „niewygodne". Czasem potrzeba jest nam refleksja.
Premiera „Berlin Alexanderplatz" odbyła się podczas ostatniego festiwalu berlińskiego, tuż przed lockdownami, w lutym 2020 roku. W wielu krajach film dopiero teraz zaczyna wchodzić w na ekrany. Myśli pan, że pandemia zmieniła jego odbiór?
Tak, bo pandemia zmieniła nas.
W kwietniu 2020 roku wyglądałem przez okno, ulice były puste, za to we wszystkich oknach świeciły się światła. Patrzyłem na ludzi, oni patrzyli na mnie i wszyscy czuliśmy dziwny rodzaj wspólnoty oraz solidarność w związku z tym, co nas spotkało. Podobnie się baliśmy, przeżywaliśmy podobne tragedie. Nigdy dotąd nie byłem świadkiem takiej solidarności. Stawaliśmy na balkonach albo w rozświetlonych oknach i cieszyliśmy się ze swojej obecności. Biali, czarni, ubodzy, zamożni – byliśmy razem.
Wierzy pan, że po pandemii to poczucie solidarności będzie trwało?
Jeśli nie, to na to zasłużyliśmy. Niestety, obawiam się, że tak będzie, bo świadomość wspólnoty najsilniejsza była na początku lockdownu. Potem wróciły niechęci, wzrósł nacjonalizm, teorie konspiracyjne, populizm. Frustracja, nienawiść, złość. A mam głębokie przekonanie, że nie wolno nam zapomnieć o tamtych pierwszych miesiącach pandemii, kiedy czuliśmy się jak w katastroficznym filmie i bardzo potrzebowaliśmy siebie nawzajem.
Artyści mogą w podtrzymywaniu tej wspólnoty odegrać jakąś rolę?
Chciałbym w to wierzyć. Dla mnie wielkim przeżyciem było obejrzenie trylogii Krzysztofa Kieślowskiego „Trzy kolory". Noszę ją w sobie od lat,
a teraz chciałbym zrobić jej niemiecki odpowiednik. Kieślowski oparł się na kolorach flagi francuskiej – niebieskim, białym i czerwonym. Nakręcił tryptyk o wolności, równości i braterstwie. Moje trzy kolory to barwy niemieckie – czarny, czerwony i żółty. Jedność, sprawiedliwość, wolność. W naszej konstytucji zapisane jest prawo do zachowania godności. Chcę o tym przypomnieć.
Burhan Qurbani urodził się w 1980r. w Niemczech jako syn afgańskich uchodźców politycznych, którzy wyemigrowali do Niemiec po agresji ZSSR. Pracował w redakcji „Elle", był asystentem reżysera w Państwowym Teatrze w Stuttgarcie oraz asystentem operatora. W 2002 r. rozpoczął studia reżyserskie w Akademii Filmowej Badenii-Wirtembergii. Debiutował „Wyznaniem wiary" („Shahada", 2010). Drugi jego film, „Jesteśmy młodzi. Jesteśmy silni", opowiada o tym, jak w 1992 r. tłum rozwścieczonych nacjonalistów podpalił budynek, w którym mieszkało 120 Wietnamczyków.