Szarak za miedzą. Z gołym tyłkiem na ugorze

Żeby zboże wyrosło, glebę trzeba przygotować pod zasiew. U początków rolnictwa ziemię poruszano gałęzią czy jelenim rogiem, w Egipcie drewnianym klinem, w Grecji pługiem...Dziś orkę wykonuje się traktorem, ale cały czas jest ona sztuką.

Publikacja: 30.07.2021 18:00

Szarak za miedzą. Z gołym tyłkiem na ugorze

Foto: Shutterstock

Jesteśmy w kuchni. Przegrzebuję swoją „męską szufladę", szukając termometru ogrodowego, bo przed wiosennym siewem pszenicy chcę zmierzyć temperaturę gleby. Powinna wynosić osiem stopni Celsjusza. Zabawiam Penny opowieścią o tym, jak oracze ustalali kiedyś, czy ziemia jest odpowiednio ciepła, żeby można było rozpocząć siewy. Zdejmowali spodnie i siadali na niej gołym tyłkiem. Jeśli dało się wytrzymać, temperatura była odpowiednia..

– Może powinieneś tak zrobić? – mówi moja żona. Dotknięty do żywego zarówno imputowaniem mi, że zmyślam, jak i zwątpieniem w moją odporność, z lekceważącą ostentacją zamykam szufladę.

Na szczęście udało mi się ukryć termometr w dłoni. Średniowieczni chłopi chodzili piechotą na swoje zagony znajdujące się w różnych miejscach. Ja dojeżdżam land roverem na pięć różnych działek rozsianych w odległości ponad dwudziestu czterech kilometrów. Razem liczą siedemdziesiąt akrów.

Na Flinders docieram dopiero późnym rankiem. Ogrzewanie w samochodzie nadal nie działa, a okno od strony kierowcy się nie domyka, wziąłem więc ze sobą psi termofor wyższej klasy. Nie pozostało mi nic innego, jak jechać z Edith na kolanach.

Pod zimnym bezchmurnym niebem robię szpadlem szczelinę w ziemi i wsadzam termometr po sam koniec. Powtarzam to w czterech miejscach po przekątnej pola. Za każdym razem termometr pokazuje osiem stopni albo coś koło tego, a wyciągany szpadel jest na tyle suchy, że ziemia się z niego osypuje.

Stalowy szpadel pełni rolę lemiesza. Jeśli ziemia lepi się do niego jak owsianka, będzie tak samo lepić się do pługa.

Temperatura i wilgotność są jak trzeba. Żeby się jeszcze upewnić, przytykam do ziemi przedramię. Można wytrzymać. Dwa gawrony, wiosłując skrzydłami, przelatują z gałązkami w dziobach. W lesie ich sąsiedzi kłócą się zawzięcie o prawo własności. Kolejne trzy fruną pojedynczo. Powrót gawronów do kolonii jest równie bezładny jak ich gniazda z gałązek. Kolonie gawronów to stałe instytucje. Pary ptaków korzystają co roku z tego samego gniazda. Będą teraz krakać ochrypłymi głosami aż do września. Czosnaczek rośnie, gawrony wiją gniazda. Mamy wiosenne zrównanie dnia z nocą. Czas na orkę.

Ptaki

Wiosenny poranek, lata osiemdziesiąte. Orzę, a odkładane za traktorem skiby kładą się ciężko, połyskując w niezdecydowanym świetle dnia. Spoglądam na obrobioną już połowę pola. Na arytmetycznie precyzyjnych skibach stoją całe rzędy czajek, jak widzowie w stallach przyglądający się mojej pracy.

Przypadkiem podnoszę wzrok i widzę, co się dzieje. Nad pole wpada krogulec, po czym podrywa się w górę i z wyrafinowaną przebiegłością zrównuje się z szarą wieżą kościoła, tak że prawie go nie widać na jej tle. Nadlatuje na nieruchomych skrzydłach, jakby zawieszony na drucie... złowroga dziecięca zabawka. Czajki dopiero w ostatniej chwili dostrzegają zabójcę. Wzlatują w górę, jest ich dwadzieścia, trzydzieści – w stadzie bezpieczniej. W powietrzu robią synchronicznego koziołka, pokazując białe podbrzusza, a zaraz potem opalizujący zielony grzbiet – wygląda to jak ogromne mrugnięcie na niebie. (...)

Krogulec popełnia elementarny błąd, zbaczając w stronę jednej czajki, a potem skręcając ku innej, bliższej. Dochodzi do kontaktu – ptaki się zderzają, kilka piór opada jak późny śnieg, ale czajka, choć potrącona, odzyskuje w powietrzu równowagę i razem ze stadem ulatuje nad kabiną traktora. Krogulec, który nie może zwolnić lotu na tyle, żeby zakręcić i ścigać czajkę, zadowala się, ratując honor, ślizgiem w stronę jesionu rosnącego w żywopłocie.

W ślad za krogulcem pojawia się ściana dźwięku – głosy trzydziestu czajek, które podniosły alarm. Na ułamek sekundy zagłuszają silnik forda 7600, cały świat wypełnia jedno narastające „ła-ła-ła", a ja mam wrażenie, jakby zamknięto mnie w próżni razem z mnóstwem rozkapryszonych niemowląt.

W osobliwej angielskiej nomenklaturze rzeczownik zbiorowy oznaczający czajki to „desert" – pustynia. Na określenie ptaka, którego grzbiet połyskuje ciemną, soczystą zielenią? Może ten rzeczownik był magiczną przepowiednią, ponieważ wkrótce potem zarówno moja wieś, jak i większość Brytanii opustoszały z czajek.

Kiedy dorastałem, czajek było jeszcze wszędzie pełno, przesłaniały niebo, a gdy siedziały na ziemi, wyglądały jak czarne i białe konfetti. W ostatnim dziesięcioleciu moje dzieci widziały je dokładnie dwa razy. Raz, gdy niewielkie, zbite z kursu stado schroniło się przed zamiecią na naszej farmie na wzgórzu, a drugi raz, kiedy podróżowaliśmy przez Pikardię. Tak jak inne dzieci przywykły do tego, że przyroda jest im skąpo wydzielana w minimalnej dawce. Kolejne pokolenia będą jej miały coraz mniej.

Geoffrey Chaucer w poemacie „Sejm ptasi" uznał czajkę za ptaka „zdradzieckiego", z czego wynika, że już w XIV wieku dobrze wiedziano, że potrafi ona, udając ranną, oddalać się od gniazda, żeby zmylić łowców.

Lecz to my jesteśmy zdrajcami. Przez wprowadzenie intensywnego rolnictwa populacja ptaków polnych w południowo-zachodniej Anglii zmniejszyła się od 1970 roku o pięćdziesiąt procent.

Miałem to szczęście, że przypadło mi żyć w czasie, kiedy w Anglii jeszcze nie brakowało ptactwa.

Traktor

Osiemnasty marca. Ostatni raz orałem pole, kiedy byłem nastolatkiem, ponad trzydzieści lat temu.

Nic mnie nie goni.

Mamy traktor marki Ferguson TEF-20 z silnikiem Diesla, służący nam jako zgarniacz. W sensie dosłownym: doczepia się do niego odpowiednią część i zgarnia z podwórza błoto oraz obornik.

Choć blisko mu do sześćdziesiątki, będzie jeszcze orał. Nic nie trwa wiecznie, ale ferguson, potocznie nazywany na wsi „małym szarym Fergie", dobrze sobie radzi. Pewne wyobrażenie o krzepie tego legendarnego modelu ciągnika daje fakt, że sir Edmund Hillary wybrał go, żeby przemierzyć Antarktydę. Fergusony produkowano w fabryce Standard Motor Company w Coventry w latach 1946–1956. W 2003 roku pięćdziesiąt kilka tych maszyn objechało całe brytyjskie wybrzeże, pokonując ponad pięć tysięcy kilometrów. Była to najdłuższa droga, jaką kiedykolwiek pokonał traktor.

Zaoranie czterech akrów małym szarym Fergie nie będzie ani szybkie, ani wygodne. Traktor nie ma kabiny, ale ponieważ ciągle gadam o tym, jak potrzebny mi jest kontakt z żywiołami, jakoś to zniosę. Siedzenie jest metalowe, osadzone na sprężynie.

Gdybym miał fergusonem o mocy dwudziestu sześciu koni mechanicznych orać pulchną ziemię, mógłbym użyć pługa trzyskibowego. Na dzisiejszej nieprzyjaznej dla dżdżownic glebie, takiej jak na Flinders, będę się mozolił z dziesięciocalowym dwuskibowym pługiem.

Jadę na Flinders fergusonem z pługiem przyczepionym z tyłu. Te dwadzieścia kilka kilometrów pokonywane z prędkością piętnastu kilometrów na godzinę to druga co do długości trasa, jaką kiedykolwiek przebył ferguson, a także druga najzimniejsza, po tej antarktycznej. Takie przynajmniej mam wrażenie. Kiedy docieram na pole, moja twarz jest jak lodowa maska.

Ściernisko

Wciąż karmię ptaki. Kiedy już potupałem trochę, żeby się rozgrzać, nasypuję ziarno do karmnika. Czekając na Penny, która ma zabrać mnie do domu, przez piętnaście minut, zgodnie z przyjętym harmonogramem, obserwuję ptaki.

Najpierw zlatują się wróble, za nimi rudzik i sikora modra. Wróble, jak to one, reagują na zew płci. Stadko rozświergotanych samców zagania samiczkę w plątaninę żywopłotu, gdzie na gałązkach tarniny pojawiają się pączki kwiatów.

Dwa wróble trzymają się z boku. Dostrzegam w końcu kasztanowe czapeczki. Passer montanus, mazurek, to z pewnością najrzadziej zauważany ptak w Brytanii. Dopiero w 1713 roku został uznany za gatunek odrębny od wróbla zwyczajnego, a jego łacińska nazwa, sugerująca, że zamieszkuje wzgórza, wyraźnie świadczy o ignorancji. Mazurek to ptak otwartych nizin, potrzebuje tylko próchniejących drzew, na których gniazduje. Kiedy zabrakło odwiecznych wiązów, mazurki, tak jak gawrony, straciły swoje wymarzone apartamenty.

W latach siedemdziesiątych straciły coś jeszcze. Jak podaje biblia mojego dzieciństwa, „The Reader's Digest Book of British Birds" (Księga brytyjskich ptaków wydana przez Reader's Digest): „Jesienią i zimą [mazurki] żywią się na ścierniskach i podwórzach przy wiejskich zagrodach".

Pamiętacie zimowe ścierniska, te pola sterczących ostrych łodyg ściętych przez kombajn? Pozostawiano je na okres od listopada do marca, tyle ile trwało mroźne panowanie Samhaina, celtyckiego boga ciemności. Pewnie nie pamiętacie. Od czasu wielkiej zmiany, która nastąpiła w latach siedemdziesiątych, kiedy to na uprawnych polach Brytanii jesienna orka zastąpiła wiosenną, trudno znaleźć zimowe ściernisko. Najczęściej widnieje tylko na kartkach bożonarodzeniowych, gdzie w ozdobionych brokatem ramkach bażanty i kuropatwy wciąż przechadzają się nostalgicznie wśród pokrytych skorupą śniegu pozostałości po plonach. Okolicznościowa sztuka przestała być jednak odzwierciedleniem prawdziwego krajobrazu wiejskiego. Tylko trzy procent ziemi uprawnej pozostawia się jako zimowe ściernisko. I również dlatego populacja mazurków zmniejszyła się od 1970 roku o dziewięćdziesiąt trzy procent.

Nagle zza chmur wychodzi słońce, jakby chciało oświetlić rokokowy pieprzyk na policzku mazurka.

Światło wszystko przemienia. Plamy wśród drzew, jakimi było osiemnaście gawronich gniazd, stają się czarnymi diamentami w koronach jesionów.

Dzwonię do Penny i proszę, żeby przyjechała po mnie później.

Las od pola dzieli tylko dwieście metrów. Przez całe popołudnie brodzę wśród liści i zadzieram głowę, aż zaczyna mnie boleć szyja, wypatrując dziur w pniach nadających się na domy dla mazurków. Mało ich jest w Trzyakrowym Lesie, dzwonię więc do kolegi, żeby obstalować sześć budek dla ptaków. Cztery przymocuje się rzędem, jak taras, na ogłowionej sykomorze, a dwa, jeden nad drugim, na modrzewiu dwa metry dalej. Mazurki łączą się w pary na całe życie.

Nastaje chwila, kiedy wszystkie gawrony odlatują. W lesie jest cicho jak w kościele.



Pług

To Penny zadaje mi oczywiste pytanie: „Po co ta cała orka?". Zaczynam rozwlekle wyjaśniać, proponuje mi więc, żebym to opisał.

Nikt mi nigdy nie zarzucił, że jestem mistrzem krasomówstwa. Poza tym do trzynastego roku życia się jąkałem, mam więc w mówieniu mniej praktyki niż większość ludzi. (Moim utrapieniem była głoska „w", a los zrządził, na uciechę szatana, że przystanek, na którym wysiadałem, wracając ze szkoły do domu, nazywał się Vineyard. Musiałem więc albo – wystawiając się na pośmiewisko wszystkich, od kierowcy po chłopaków na tylnych siedzeniach wymówić to jako „Łinejard", albo wysiąść na wcześniejszym przystanku i prawie kilometr zasuwać piechotą. Co jeszcze zabawniejsze, nosiłem przy tym szkolną czapkę. Nic mi się nigdy nie stało... Prawdopodobnie nic: dzięki tej wymuszonej zaprawie fizycznej stałem się najszybszym w dziejach naszej szkoły zawodnikiem w biegu na dwieście metrów w kategorii trzynastolatków).

Żeby zboże wyrosło, glebę trzeba przygotować pod zasiew. Już w czasach neolitu wiedziano, że im bardziej się ją spulchni, tym lepiej ziarno wykiełkuje i da lepszy plon. Najstarszym „pługiem" były zaostrzona gałąź albo jeleni róg, którymi wzruszano powierzchnię ziemi, by można było zakopać w niej ziarno. Pierwszy upamiętniony w dziejach ludzkości pług widnieje na piktogramach na ścianach egipskich świątyń. Składa się z drewnianego klina, którego czubek był okuty żelazem, rękojeści skierowanej do tyłu oraz drąga (grzędzieli) ciągniętego przez woły lub ludzi. Na dobrą sprawę te dawne pługi działały jak włóczone po ziemi motyki – spulchniały, ale jej nie odwracały. Grecy skonstruowali pługi wyposażone w koła. O wiele łatwiej było kierować nimi i manewrować. Na drągi używano dębiny i wiązu, a lemiesze, czyli tnące ziemię ostrza, robiono z żelaza. Ponieważ było bardzo cenne, w czasie wojny przekuwano je na miecze.

Pługi rzymskie i anglosaskie niewiele się różniły od greckich, choć Sasi używali cięższego pługa, który ciągnęło do ośmiu wołów. Sascy chłopi przywiązywali narzędzie do rogów albo nawet do ogonów zwierząt pociągowych. Praktykowano to w Irlandii jeszcze do XVII wieku, choć było zakazane przez prawo, dzięki czemu sędziowie dobrze prosperowali, nakładając grzywny na występnych wieśniaków. Żeby podczas orki było jak najmniej nawrotów, Sasi wytyczali długie pola. Angielskie słowo „furlong", jedna ósma mili, pochodzi od określenia „furrow-long" – długość bruzdy. Jeden akr odpowiada powierzchni ziemi, jaką można było w ciągu dnia zaorać pługiem zaprzężonym w dwa woły. Jest to kwadrat o bokach długości niespełna siedemdziesięciu metrów.

Od XVIII wieku do orki używano koni, przedtem głównymi zwierzętami pociągowymi były woły. W tym, że zastąpiły je konie, nie ma nic dziwnego, choć wyżywienie tych ostatnich drożej kosztuje i nie są tak wytrzymałe. Koń porusza się za to prawie o milę na godzinę szybciej niż wół.

Na początku XVIII wieku w Anglii pojawił się sprowadzony z Holandii pług z wypukłą odkładnicą. Odkładnica to ta część, która odwraca skibę, przysypując chwasty i resztki roślin, i odsłania dolną warstwę gleby, wystawiając ją na działanie niszczycielskich sił mrozu, powietrza i wiatru. Skiby odkładane przez odkładnicę pługa zachodzą na siebie pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Bruzda zapewnia też drenaż.

Angielska nazwa pługa – „plough" – pochodzi prawdopodobnie od saskiego słowa „plou", choć jej pierwotne pochodzenie jest nieznane. Max Müller w „Science of Language" (Nauce o języku) kojarzy ją z indoeuropejskim czasownikiem float – płynąć. Statek, który „orze" fale, bywa porównywany do pługa.

Pługi to narzędzia bardziej złożone, niż można by się spodziewać. Spędziłem nerwowe popołudnie z poziomnicą, drewnianymi klockami, taśmą mierniczą i kluczem nastawnym, starając się wszystko dopasować tak, żeby pług był „prosty" i odkładał skiby równego rozmiaru i kształtu. Lemiesze i odkładnica muszą być wyczyszczone do połysku, żeby ziemia do nich nie przywierała.

Nie wdając się zbytnio w szczegóły techniczne, powiem tylko, że pług ciągnięty za fergusonem jest mocowany na sztywno, co znaczy, że jego odkładnica „odrzuca" skiby tylko w jedną stronę. Żeby bruzdy na środku pola nie zachodziły na siebie, będę musiał orać w zagony, czyli w rzędy prostokątów, wokół których się nawraca.

Skiba

Rozpoczynając pierwszy zagon, zatykam z dwóch stron pola równoległe do siebie kijki wytyczające kierunek. Orzę pod górę, żeby zrównoważyć naturalną tendencję ziemi do osypywania się.

Od pierwszego cięcia zależy wszystko. W dawnych czasach główny oracz „otwierał" pole, ponieważ jeśli linia pójdzie krzywo, popsuje to potem całą orkę, zostaną nierówne narożniki, które trudno zaorać – postrach każdego oracza.

W przeciwieństwie do pierwszej rany zadanej przez miłość pierwsza bruzda jest najpłytsza – ma niecałe osiem centymetrów. Opuszczona jest tylko tylna odkładnica. Wzdłuż środka maski ciągnika nakleiłem żółtą taśmę: to celownik, który pomaga mi utrzymać kurs na znacznik po drugiej stronie pola. Z niepokojem ruszam w jego kierunku. Niespodziewanie bambusowa tyczka z przywiązaną do niej białą szmatką wydaje się odległa o cały kontynent. Bardziej przydałaby się powitalna flaga wielkości prześcieradła. Wytyczając pierwszą bruzdę, jestem jak Janus: przez połowę czasu patrzę przed siebie, a przez połowę jestem odwrócony za siebie, obserwując pług.

Jest bardzo wczesny poranek. Światło słoneczne dopiero teraz budzi owce do życia.

Gdzieś w połowie pola zbaczam z kursu, moja prosta linia trochę się załamuje.

Nawrót, wyrównanie.

Druga, trzecia i czwarta bruzda są głębokie i blisko siebie, żeby na środku zagonu powstał wał ziemny, czyli „korona". Mój Dziadzio nazwałby taki układ oranego pola „w zgon". Przeszłość na nas ciąży. Pamiętam fotografię dziadka zrobioną podczas orki, gdy ogląda się do tyłu na bruzdy. I patrzy na mnie. Orka napawa dumą, jest sztuką.

Niespodziewanie coś idzie nie tak jak trzeba. Prowadzę traktor jedną ręką, prawą opieram na błotniku, trochę w nonszalanckiej pozie oracza, a trochę dla wygody, ponieważ jestem stale przechylony na bok, jako że koła z jednej strony ciągnika toczą się po wyoranej bruździe.

Pycha kroczy przed upadkiem. Zaczynam popełniać elementarne błędy. Na końcu bruzdy, kiedy traktor zawraca, trzeba podnieść pług, a ja, żeglując po polu, zaczynam zawracać zbyt szybko, czego skutkiem jest seria krzywych linii. Kiedy patrzy się z siodełka w dół, na pług, wydaje się, że nie rozcina on pola, ale że ziemia sypie się rządkiem z jego środka, jak lukier wyciskany z woreczka.

W górę i w dół, tam i z powrotem – posuwam się z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, w tempie piechura, zostawiając za sobą czerwone morze. Od razu zlatują się ptaki, jak mewy za trawlerem. Tłum żałobników: gawrony, kruki, kawki i szpaki. ©?

Fragment książki Johna Lewisa-Stempela „Szarak za miedzą. Prywatne życie pola", która w przekładzie Hanny Jankowskiej ukazała się w Wydawnictwie Poznańskim. Tytuł i śródtytuły od redakcji

Rozpoczynając pierwszy zagon, zatykam z dwóch stron pola równoległe do siebie kijki wytyczające kierunek. Orzę pod górę, żeby zrównoważyć naturalną tendencję ziemi do osypywania się.

Od pierwszego cięcia zależy wszystko. W dawnych czasach główny oracz „otwierał" pole, ponieważ jeśli linia pójdzie krzywo, popsuje to potem całą orkę, zostaną nierówne narożniki, które trudno zaorać – postrach każdego oracza.

W przeciwieństwie do pierwszej rany zadanej przez miłość pierwsza bruzda jest najpłytsza – ma niecałe osiem centymetrów. Opuszczona jest tylko tylna odkładnica. Wzdłuż środka maski ciągnika nakleiłem żółtą taśmę: to celownik, który pomaga mi utrzymać kurs na znacznik po drugiej stronie pola. Z niepokojem ruszam w jego kierunku. Niespodziewanie bambusowa tyczka z przywiązaną do niej białą szmatką wydaje się odległa o cały kontynent. Bardziej przydałaby się powitalna flaga wielkości prześcieradła. Wytyczając pierwszą bruzdę, jestem jak Janus: przez połowę czasu patrzę przed siebie, a przez połowę jestem odwrócony za siebie, obserwując pług.

Jest bardzo wczesny poranek. Światło słoneczne dopiero teraz budzi owce do życia.

Gdzieś w połowie pola zbaczam z kursu, moja prosta linia trochę się załamuje.

Nawrót, wyrównanie.

Druga, trzecia i czwarta bruzda są głębokie i blisko siebie, żeby na środku zagonu powstał wał ziemny, czyli „korona". Mój Dziadzio nazwałby taki układ oranego pola „w zgon". Przeszłość na nas ciąży. Pamiętam fotografię dziadka zrobioną podczas orki, gdy ogląda się do tyłu na bruzdy. I patrzy na mnie. Orka napawa dumą, jest sztuką.

Niespodziewanie coś idzie nie tak jak trzeba. Prowadzę traktor jedną ręką, prawą opieram na błotniku, trochę w nonszalanckiej pozie oracza, a trochę dla wygody, ponieważ jestem stale przechylony na bok, jako że koła z jednej strony ciągnika toczą się po wyoranej bruździe.

Pycha kroczy przed upadkiem. Zaczynam popełniać elementarne błędy. Na końcu bruzdy, kiedy traktor zawraca, trzeba podnieść pług, a ja, żeglując po polu, zaczynam zawracać zbyt szybko, czego skutkiem jest seria krzywych linii. Kiedy patrzy się z siodełka w dół, na pług, wydaje się, że nie rozcina on pola, ale że ziemia sypie się rządkiem z jego środka, jak lukier wyciskany z woreczka.

W górę i w dół, tam i z powrotem – posuwam się z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, w tempie piechura, zostawiając za sobą czerwone morze. Od razu zlatują się ptaki, jak mewy za trawlerem. Tłum żałobników: gawrony, kruki, kawki i szpaki. 

Fragment książki Johna Lewisa-Stempela „Szarak za miedzą. Prywatne życie pola", która w przekładzie Hanny Jankowskiej ukazała się w Wydawnictwie Poznańskim. Tytuł i śródtytuły od redakcji

Jesteśmy w kuchni. Przegrzebuję swoją „męską szufladę", szukając termometru ogrodowego, bo przed wiosennym siewem pszenicy chcę zmierzyć temperaturę gleby. Powinna wynosić osiem stopni Celsjusza. Zabawiam Penny opowieścią o tym, jak oracze ustalali kiedyś, czy ziemia jest odpowiednio ciepła, żeby można było rozpocząć siewy. Zdejmowali spodnie i siadali na niej gołym tyłkiem. Jeśli dało się wytrzymać, temperatura była odpowiednia..

– Może powinieneś tak zrobić? – mówi moja żona. Dotknięty do żywego zarówno imputowaniem mi, że zmyślam, jak i zwątpieniem w moją odporność, z lekceważącą ostentacją zamykam szufladę.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich