Nastaje chwila, kiedy wszystkie gawrony odlatują. W lesie jest cicho jak w kościele.
Pług
To Penny zadaje mi oczywiste pytanie: „Po co ta cała orka?". Zaczynam rozwlekle wyjaśniać, proponuje mi więc, żebym to opisał.
Nikt mi nigdy nie zarzucił, że jestem mistrzem krasomówstwa. Poza tym do trzynastego roku życia się jąkałem, mam więc w mówieniu mniej praktyki niż większość ludzi. (Moim utrapieniem była głoska „w", a los zrządził, na uciechę szatana, że przystanek, na którym wysiadałem, wracając ze szkoły do domu, nazywał się Vineyard. Musiałem więc albo – wystawiając się na pośmiewisko wszystkich, od kierowcy po chłopaków na tylnych siedzeniach wymówić to jako „Łinejard", albo wysiąść na wcześniejszym przystanku i prawie kilometr zasuwać piechotą. Co jeszcze zabawniejsze, nosiłem przy tym szkolną czapkę. Nic mi się nigdy nie stało... Prawdopodobnie nic: dzięki tej wymuszonej zaprawie fizycznej stałem się najszybszym w dziejach naszej szkoły zawodnikiem w biegu na dwieście metrów w kategorii trzynastolatków).
Żeby zboże wyrosło, glebę trzeba przygotować pod zasiew. Już w czasach neolitu wiedziano, że im bardziej się ją spulchni, tym lepiej ziarno wykiełkuje i da lepszy plon. Najstarszym „pługiem" były zaostrzona gałąź albo jeleni róg, którymi wzruszano powierzchnię ziemi, by można było zakopać w niej ziarno. Pierwszy upamiętniony w dziejach ludzkości pług widnieje na piktogramach na ścianach egipskich świątyń. Składa się z drewnianego klina, którego czubek był okuty żelazem, rękojeści skierowanej do tyłu oraz drąga (grzędzieli) ciągniętego przez woły lub ludzi. Na dobrą sprawę te dawne pługi działały jak włóczone po ziemi motyki – spulchniały, ale jej nie odwracały. Grecy skonstruowali pługi wyposażone w koła. O wiele łatwiej było kierować nimi i manewrować. Na drągi używano dębiny i wiązu, a lemiesze, czyli tnące ziemię ostrza, robiono z żelaza. Ponieważ było bardzo cenne, w czasie wojny przekuwano je na miecze.
Pługi rzymskie i anglosaskie niewiele się różniły od greckich, choć Sasi używali cięższego pługa, który ciągnęło do ośmiu wołów. Sascy chłopi przywiązywali narzędzie do rogów albo nawet do ogonów zwierząt pociągowych. Praktykowano to w Irlandii jeszcze do XVII wieku, choć było zakazane przez prawo, dzięki czemu sędziowie dobrze prosperowali, nakładając grzywny na występnych wieśniaków. Żeby podczas orki było jak najmniej nawrotów, Sasi wytyczali długie pola. Angielskie słowo „furlong", jedna ósma mili, pochodzi od określenia „furrow-long" – długość bruzdy. Jeden akr odpowiada powierzchni ziemi, jaką można było w ciągu dnia zaorać pługiem zaprzężonym w dwa woły. Jest to kwadrat o bokach długości niespełna siedemdziesięciu metrów.
Od XVIII wieku do orki używano koni, przedtem głównymi zwierzętami pociągowymi były woły. W tym, że zastąpiły je konie, nie ma nic dziwnego, choć wyżywienie tych ostatnich drożej kosztuje i nie są tak wytrzymałe. Koń porusza się za to prawie o milę na godzinę szybciej niż wół.
Na początku XVIII wieku w Anglii pojawił się sprowadzony z Holandii pług z wypukłą odkładnicą. Odkładnica to ta część, która odwraca skibę, przysypując chwasty i resztki roślin, i odsłania dolną warstwę gleby, wystawiając ją na działanie niszczycielskich sił mrozu, powietrza i wiatru. Skiby odkładane przez odkładnicę pługa zachodzą na siebie pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Bruzda zapewnia też drenaż.
Angielska nazwa pługa – „plough" – pochodzi prawdopodobnie od saskiego słowa „plou", choć jej pierwotne pochodzenie jest nieznane. Max Müller w „Science of Language" (Nauce o języku) kojarzy ją z indoeuropejskim czasownikiem float – płynąć. Statek, który „orze" fale, bywa porównywany do pługa.
Pługi to narzędzia bardziej złożone, niż można by się spodziewać. Spędziłem nerwowe popołudnie z poziomnicą, drewnianymi klockami, taśmą mierniczą i kluczem nastawnym, starając się wszystko dopasować tak, żeby pług był „prosty" i odkładał skiby równego rozmiaru i kształtu. Lemiesze i odkładnica muszą być wyczyszczone do połysku, żeby ziemia do nich nie przywierała.
Nie wdając się zbytnio w szczegóły techniczne, powiem tylko, że pług ciągnięty za fergusonem jest mocowany na sztywno, co znaczy, że jego odkładnica „odrzuca" skiby tylko w jedną stronę. Żeby bruzdy na środku pola nie zachodziły na siebie, będę musiał orać w zagony, czyli w rzędy prostokątów, wokół których się nawraca.
Skiba
Rozpoczynając pierwszy zagon, zatykam z dwóch stron pola równoległe do siebie kijki wytyczające kierunek. Orzę pod górę, żeby zrównoważyć naturalną tendencję ziemi do osypywania się.
Od pierwszego cięcia zależy wszystko. W dawnych czasach główny oracz „otwierał" pole, ponieważ jeśli linia pójdzie krzywo, popsuje to potem całą orkę, zostaną nierówne narożniki, które trudno zaorać – postrach każdego oracza.
W przeciwieństwie do pierwszej rany zadanej przez miłość pierwsza bruzda jest najpłytsza – ma niecałe osiem centymetrów. Opuszczona jest tylko tylna odkładnica. Wzdłuż środka maski ciągnika nakleiłem żółtą taśmę: to celownik, który pomaga mi utrzymać kurs na znacznik po drugiej stronie pola. Z niepokojem ruszam w jego kierunku. Niespodziewanie bambusowa tyczka z przywiązaną do niej białą szmatką wydaje się odległa o cały kontynent. Bardziej przydałaby się powitalna flaga wielkości prześcieradła. Wytyczając pierwszą bruzdę, jestem jak Janus: przez połowę czasu patrzę przed siebie, a przez połowę jestem odwrócony za siebie, obserwując pług.
Jest bardzo wczesny poranek. Światło słoneczne dopiero teraz budzi owce do życia.
Gdzieś w połowie pola zbaczam z kursu, moja prosta linia trochę się załamuje.
Nawrót, wyrównanie.
Druga, trzecia i czwarta bruzda są głębokie i blisko siebie, żeby na środku zagonu powstał wał ziemny, czyli „korona". Mój Dziadzio nazwałby taki układ oranego pola „w zgon". Przeszłość na nas ciąży. Pamiętam fotografię dziadka zrobioną podczas orki, gdy ogląda się do tyłu na bruzdy. I patrzy na mnie. Orka napawa dumą, jest sztuką.
Niespodziewanie coś idzie nie tak jak trzeba. Prowadzę traktor jedną ręką, prawą opieram na błotniku, trochę w nonszalanckiej pozie oracza, a trochę dla wygody, ponieważ jestem stale przechylony na bok, jako że koła z jednej strony ciągnika toczą się po wyoranej bruździe.
Pycha kroczy przed upadkiem. Zaczynam popełniać elementarne błędy. Na końcu bruzdy, kiedy traktor zawraca, trzeba podnieść pług, a ja, żeglując po polu, zaczynam zawracać zbyt szybko, czego skutkiem jest seria krzywych linii. Kiedy patrzy się z siodełka w dół, na pług, wydaje się, że nie rozcina on pola, ale że ziemia sypie się rządkiem z jego środka, jak lukier wyciskany z woreczka.
W górę i w dół, tam i z powrotem – posuwam się z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, w tempie piechura, zostawiając za sobą czerwone morze. Od razu zlatują się ptaki, jak mewy za trawlerem. Tłum żałobników: gawrony, kruki, kawki i szpaki. ©?
Fragment książki Johna Lewisa-Stempela „Szarak za miedzą. Prywatne życie pola", która w przekładzie Hanny Jankowskiej ukazała się w Wydawnictwie Poznańskim. Tytuł i śródtytuły od redakcji
Rozpoczynając pierwszy zagon, zatykam z dwóch stron pola równoległe do siebie kijki wytyczające kierunek. Orzę pod górę, żeby zrównoważyć naturalną tendencję ziemi do osypywania się.
Od pierwszego cięcia zależy wszystko. W dawnych czasach główny oracz „otwierał" pole, ponieważ jeśli linia pójdzie krzywo, popsuje to potem całą orkę, zostaną nierówne narożniki, które trudno zaorać – postrach każdego oracza.
W przeciwieństwie do pierwszej rany zadanej przez miłość pierwsza bruzda jest najpłytsza – ma niecałe osiem centymetrów. Opuszczona jest tylko tylna odkładnica. Wzdłuż środka maski ciągnika nakleiłem żółtą taśmę: to celownik, który pomaga mi utrzymać kurs na znacznik po drugiej stronie pola. Z niepokojem ruszam w jego kierunku. Niespodziewanie bambusowa tyczka z przywiązaną do niej białą szmatką wydaje się odległa o cały kontynent. Bardziej przydałaby się powitalna flaga wielkości prześcieradła. Wytyczając pierwszą bruzdę, jestem jak Janus: przez połowę czasu patrzę przed siebie, a przez połowę jestem odwrócony za siebie, obserwując pług.
Jest bardzo wczesny poranek. Światło słoneczne dopiero teraz budzi owce do życia.
Gdzieś w połowie pola zbaczam z kursu, moja prosta linia trochę się załamuje.
Nawrót, wyrównanie.
Druga, trzecia i czwarta bruzda są głębokie i blisko siebie, żeby na środku zagonu powstał wał ziemny, czyli „korona". Mój Dziadzio nazwałby taki układ oranego pola „w zgon". Przeszłość na nas ciąży. Pamiętam fotografię dziadka zrobioną podczas orki, gdy ogląda się do tyłu na bruzdy. I patrzy na mnie. Orka napawa dumą, jest sztuką.
Niespodziewanie coś idzie nie tak jak trzeba. Prowadzę traktor jedną ręką, prawą opieram na błotniku, trochę w nonszalanckiej pozie oracza, a trochę dla wygody, ponieważ jestem stale przechylony na bok, jako że koła z jednej strony ciągnika toczą się po wyoranej bruździe.
Pycha kroczy przed upadkiem. Zaczynam popełniać elementarne błędy. Na końcu bruzdy, kiedy traktor zawraca, trzeba podnieść pług, a ja, żeglując po polu, zaczynam zawracać zbyt szybko, czego skutkiem jest seria krzywych linii. Kiedy patrzy się z siodełka w dół, na pług, wydaje się, że nie rozcina on pola, ale że ziemia sypie się rządkiem z jego środka, jak lukier wyciskany z woreczka.
W górę i w dół, tam i z powrotem – posuwam się z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, w tempie piechura, zostawiając za sobą czerwone morze. Od razu zlatują się ptaki, jak mewy za trawlerem. Tłum żałobników: gawrony, kruki, kawki i szpaki.
Fragment książki Johna Lewisa-Stempela „Szarak za miedzą. Prywatne życie pola", która w przekładzie Hanny Jankowskiej ukazała się w Wydawnictwie Poznańskim. Tytuł i śródtytuły od redakcji