Pięć przykazań w lodowym piekle

Jeśli chodzi o dowodzenie wyprawą badawczą, dajcie mi Scotta; jeśli chcesz, żeby wyprawa przebiegła szybko i sprawnie – Amundsena, ale jeśli jesteś w beznadziejnym położeniu, padnij na kolana i módl się o Shackletona.

Publikacja: 07.05.2021 18:00

Pięć przykazań w lodowym piekle

Foto: BEW

Ernest Shackleton pod wieloma względami był nieudacznikiem. Jeśli chodzi o wyprawy polarne, po raz pierwszy spróbował swoich sił w 1901 roku, kiedy dołączył do ekspedycji pod kierownictwem Roberta Falcona Scotta, który miał nadzieję jako pierwszy zdobyć biegun południowy – miejsce, według jego słów, „nietknięte dotąd ludzką stopą, niewidziane przez ludzkie oko".

Scott, oficer brytyjskiej marynarki, był nieugiętym i śmiałym dowódcą, zaangażowanym w rozwój nauki. Bywał jednak również dogmatyczny, chłodny i brutalny, a swoich ludzi trzymał żelazną ręką, zarządzając nimi tak, jak przywykł do tego w wojsku. Pewnego razu kazał zakuć kucharza w kajdany za niesubordynację, z komentarzem, że taka kara budzi w człowieku „płaczliwą pokorę". Shackletonowi, który przez dekadę służył w marynarce handlowej, trudno było zaakceptować tak apodyktyczne podejście.

Kto jest większym durniem?

W lutym 1902 roku grupa założyła pierwszy obóz na zamarzniętym wybrzeżu Antarktydy. Na tym kontynencie występują dwie pory roku: lato, trwające od listopada do lutego, i zima. Nachylenie Ziemi sprawia, że przez większość lata jest tu jasno również w nocy. Zimą panują całkowite ciemności, a warunki są jeszcze bardziej wrogie człowiekowi – pewnego roku w lipcu odnotowano temperaturę minus 89 stopni Celsjusza. Scott czekał więc do 2 listopada, aż letnie światło rozświetli niebo, po czym wyruszył, z Shackletonem i trzecim uczestnikiem wyprawy, Edwardem Wilsonem, w liczącą niemal 1300 kilometrów trasę do bieguna – co inny członek wyprawy nazwał „długą drogą, samotną drogą, drogą w dal, drogą w ciemność".

Podczas marszu wszyscy trzej dostali ślepoty śnieżnej, a ich organizmy wyniszczyły głód, odmrożenia i szkorbut. Scott często wybuchał, a raz wrzasnął: „Chodźcie tu, wy cholerne durnie!". Shackleton odparł na to: „Z nas wszystkich to pan tu jest największym durniem".

Trzydziestego pierwszego grudnia 1902 roku, około 800 kilometrów od bieguna, Scott dał rozkaz do zawrócenia. Kiedy z trudem brnęli z powrotem, Shackleton kaszlał krwią, a gdy dotarli do statku, był – jak sam przyznał – „załamany".

Cztery lata później Shackleton wyruszył z ekspedycją na statku „Nimrod", po raz pierwszy jako dowódca wyprawy. Tym razem on i jego trzej towarzysze podeszli do bieguna południowego bliżej niż ktokolwiek wcześniej: na odległość 97 mil morskich, czyli niecałych 180 kilometrów (mila morska, używana w nawigacji polarnej, jest o 15 procent dłuższa niż mila angielska i jest równa 1852 metrom). Jednak Shackleton, obawiając się o życie swoich ludzi, znów się wycofał. Po powrocie do Anglii nie rozmawiał o tej porażce z żoną Emily, chociaż powiedział: „Żywy osioł jest lepszy niż martwy lew, czyż nie?". „Też tak uważam, kochanie" – odparła.

Tymczasem inni zapisywali się na kartach historii. W 1909 roku amerykański eksplorator Robert Edwin Peary ogłosił, że jako pierwszy dotarł do bieguna północnego (co potem kwestionowano). Dwa lata później norweski polarnik Roald Amundsen wygrał wyścig do bieguna południowego. Dzięki temu, że sanie ze sprzętem ciągnęły psy, a nie ludzie, i że uczestnicy korzystali z nart, wyprzedził wyprawę Scotta o 33 dni. Gdy Scott odkrył na biegunie zatkniętą tam norweską flagę, zapisał w dzienniku: „Boże drogi! To straszne miejsce".

W drodze powrotnej wyprawie Scotta, któremu towarzyszyło czterech ludzi, w tym Edward Wilson, skończyły się zapasy. „Umrzemy jak dżentelmeni" – zapisał Scott w dzienniku, zanim wszyscy zginęli.

Casting na bohaterów

Gdy bieguny zostały zdobyte, Shackleton, który zbliżał się do czterdziestki, zwrócił swój niespokojny wzrok ku czemuś, co uważał za jedyny cel, jaki jeszcze pozostał: przejście przez Antarktydę. „Gdy idzie o odczucia, jest to ostatnia prawdziwie wielka wyprawa polarna, jaką można podjąć" – napisał w swoim wniosku, podkreślając, że będzie to „najbardziej imponująca ze wszystkich wypraw".

Ekspedycje polarne, podczas których ludzie doświadczają deprywacji sensorycznej i klaustrofobii, stanowią pewnego rodzaju laboratorium do testowania zachowań. Liczne są opisy wypraw, których uczestnicy kłócili się, obmawiali, obrzucali oszczerstwami, a nawet wszczynali bunt i mordowali. Podczas ekspedycji Scotta Shackleton był świadkiem takich destrukcyjnych tarć wśród jej członków, teraz szukał więc kandydatów obdarzonych cechami, które uważał za niezbędne podczas wyprawy polarnej: „Po pierwsze optymizm, po drugie cierpliwość, po trzecie odporność fizyczna, po czwarte idealizm, po piąte i ostatnie odwaga".

Jednym z kandydatów, którzy zdaniem Shackletona doskonale spełniali powyższe kryteria, był Frank Worsley. Czterdziestodwuletni marynarz z Nowej Zelandii, o szerokiej piersi i kwadratowej szczęce, znalazł się wśród 28 ludzi wybranych na tę ekspedycję, a Shackleton mianował go kapitanem statku, którym mieli płynąć. „Tak oto zdecydował się mój los" – napisał Worsley.

26 października 1914 roku statek – czterdziestodwumetrowy drewniany szkuner, któremu nadano nowe imię „Endurance" (z ang. wytrzymałość – red. PM), w nawiązaniu do dewizy rodowej Shackletona – wyruszył z Argentyny, wioząc ludzi i trzy szalupy. Dziesięć dni później ekspedycja zatrzymała się przy Georgii Południowej, pokrytej lodowcem wyspie około 2000 kilometrów na wschód od przylądka Horn, którą Shackleton nazwał „bramą Antarktydy". Wyspa, na której znajdowało się tylko kilka przystani wielorybniczych, stanowiła dla wyprawy ostatnie miejsce kontaktu z cywilizacją.

Piątego grudnia wyprawa pożeglowała w kierunku Morza Weddella, najdalej na południe wysuniętego fragmentu Atlantyku, i ruszyła ku Antarktydzie. Jak pisał Alfred Lansing w swojej opublikowanej w 1959 roku monumentalnej historii tej ekspedycji, „Wyprawa »Endurance«", Shackleton planował przepłynąć przez te wody, pełne lodu pakowego i gór lodowych, i założyć obóz na wybrzeżu. Potem, po przeczekaniu zimy, zamierzał wyruszyć z sześcioma ludźmi przez kontynent, tak by zakończyć wyprawę nad Morzem Rossa, w zatoce wychodzącej na Pacyfik, na południe od Nowej Zelandii.

Osiemnastego stycznia 1915 roku, ledwo 160 kilometrów od lądu, „Endurance" utkwił w lodzie – niczym migdał w tabliczce czekolady, jak ujął to jeden z uczestników. Kra zdryfowała na morze, niosąc ze sobą szkuner, i pod koniec lutego, z nastaniem zimy, Shackleton zdał sobie sprawę, że wraz ze swoją załogą zostanie uwięziony w przymarzniętym statku aż do listopada, kiedy lód stopnieje.

Poker przy fonografie

Gdy tak dryfowali przez ciemność, Shackleton starał się, by jego załoga pozostała jedną drużyną. Jego metody wydawały się wówczas niekonwencjonalne, a wręcz radykalne, przynajmniej w oczach ludzi, którzy nawykli do dyscypliny panującej w marynarce brytyjskiej. Ignorował sztywne hierarchie wynikające z klasy czy rangi oraz żądał, by wszyscy wykonywali te same obowiązki i dostawali takie same racje żywności. Chociaż niekiedy wybuchał gniewem, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, kto tu jest dowódcą – wszyscy nazywali go Szefem – przyłączał się do niewdzięcznych prac i zachowywał się jak zwykły marynarz. Jeden z uczestników, były oficer marynarki, zanotował ze zdumieniem, że Shackleton „grzeszy nadmiarem familiarności i nie gani tych, którym zdarza się zwrócić do niego bez należytego szacunku" oraz że „jest zupełnym przeciwieństwem kapitana Scotta".

By złagodzić nudę i lęk, Shackleton starał się tworzyć na dryfującym statku wesołą atmosferę. Polarnicy regularnie grali w pokera, a w niedziele pod pokładem rozbrzmiewała muzyka z fonografu. Raz na miesiąc mężczyźni zbierali się w jadalni – zwanej przez nich Ritzem – na przygotowany przez Franka Hurleya, fotografa wyprawy, pokaz slajdów z odwiedzonych przez niego miejsc na całym świecie. Najbardziej popularnym pokazem były „Migawki z Jawy", zdjęcia palm i dziewcząt z tropikalnej wyspy. Jak pisał Frank Worsley, Shackleton „zdawał sobie sprawę z tego, jak mocno jeden człowiek albo mała grupa ludzi może wpływać na psychikę innych", dodając, że „niemal nalegał na wesołość i optymizm".

Biblia pozostawiona na lodzie

Jednak nawet Shackleton był bezsilny, gdy 27 października drewniane poszycie kadłuba zaczęło pękać pod naporem lodu. Przez szpary chlusnęła woda, zalewając koje. Podczas gdy ludzie starali się wypompować wodę z zęzy, rufa statku wystrzeliła w górę, jakby w geście modlitwy. Shackleton zawołał: „Statek tonie, chłopcy!".

Razem szybko opuścili szalupy i zapasy na otaczający ich lód, po czym porzucili „Endurance". Stali się rozbitkami na krze około 2000 kilometrów na południowy zachód od Georgii Południowej, bez możliwości wezwania pomocy. Shackleton napisał w dzienniku: „Modlę się do Boga, bym zdołał wrócić z mymi ludźmi bezpiecznie do cywilizacji".

Przerwy między krami były zbyt zatkane pakiem, by opuścić łodzie na wodę, więc ludzie szli na piechotę, ciągnąc nie tylko sanie z zapasami, ale też szalupy, których mogli potrzebować, gdy lód zaczął pękać. Każda z łodzi – największa miała prawie siedem metrów długości i niecałe dwa szerokości – ważyła co najmniej tonę. Shackleton nakazał swoim ludziom zostawić wszystko, co zbędne. Jednym z najcenniejszych dla niego przedmiotów była Biblia podarowana mu przez królową Aleksandrę, żonę Edwarda VII, w której napisała: „Niech Bóg pomoże panu spełnić obowiązek i prowadzi pana wśród wszelkich niebezpieczeństw". Shackleton położył Biblię na lodzie wraz z kilkoma złotymi suwerenami.

Pozostali też zaczęli wybierać to, co powinni zostawić. Mimo to szalup niemal nie dało się holować, dlatego po dwóch dniach Shackleton przerwał marsz. Kilka miesięcy spędzili w namiotach, uwięzieni na lodowej wysepce, którą nazwali Patience Camp, obozem cierpliwości. Frank Worsley zastanawiał się, „dlaczego ludzie zawsze wyobrażają sobie piekło jako miejsce, gdzie jest gorąco", zamiast krainy „zimnej jak lód, który z łatwością mógł się stać naszym grobowcem".

By zapobiec napięciom, Shackleton zdecydował, że trzej najbardziej kłopotliwi uczestnicy wyprawy będą nocować razem z nim w namiocie. Niemniej pewnego dnia pod koniec grudnia cieśla pokładowy, który nocował w innym namiocie, wszczął bunt, twierdząc, że skoro statek przepadł, załoga nie musi już być posłuszna swojemu dowódcy. Shackleton wezwał do siebie resztę członków wyprawy, którzy zadeklarowali lojalność wobec niego, a gdy cieśli kazano rozważyć perspektywę przetrwania na własną rękę, było po buncie.

Czwarty człowiek

Dziewiątego kwietnia 1916 roku kra zaczęła pękać, a Shackleton wydał długo wyczekiwany rozkaz: „Spuścić szalupy na wodę". Po blisko tygodniu wyprawa dotarła do Elephant Island, nagiego skalistego skrawka lądu 250 kilometrów od kontynentu i 1300 kilometrów na południowy zachód od Georgii Południowej. Shackleton zdał sobie sprawę, że wielu z jego ludzi nie przetrwa dłuższej podróży łodziami – jednemu trzeba było amputować pięć odmrożonych palców u nóg – i ogłosił, że zostawi większość uczestników wyprawy na Elephant Island, a sam wyruszy dalej z pięcioma ludźmi, w tym z Worsleyem, na jednej z szalup.

Pośród huraganu i potężnych fal lśniących od lodu popłynęli przez otwarty ocean. Wszyscy byli przemoczeni i przemarznięci, Shackleton rozdzielał między towarzyszy kawałki jedzenia z własnych racji, żeby nie stracili przytomności. Dziesiątego maja, niemal półtora roku od wyruszenia z Georgii Południowej, znów z trudem dotarli na jej brzeg. Wyglądali, jakby ocaleli z apokalipsy.

Shackleton wraz z Worsleyem i innymi członkami załogi poszli 42 kilometry na północ, wspinając się na nieopisane na mapach lodowce, żeby dotrzeć do przystani wielorybniczej po drugiej stronie wyspy, gdzie mogli wezwać pomoc. Shackleton twierdził, że po drodze czuł boską obecność „czwartego człowieka", który ich prowadził.

Kiedy 36 godzin później dowlekli się do przystani wielorybniczej, Shackleton natychmiast zajął się organizowaniem ratunku dla 22 ludzi pozostawionych na Elephant Island. Ale dopiero 20 sierpnia udało mu się uzyskać od rządu Chile parowiec dość duży, by przebił się przez lód. Gdy dopływali z Worsleyem do wyspy, wypatrywał przez lornetkę, czy ostał się ktoś żywy.

„Jest tylko dwóch" – rzekł ponuro. „Nie, czterech". Po chwili dodał: „Widzę sześciu... ośmiu!". Wreszcie zawołał: „Są wszyscy! Nikogo nie brakuje!". Worsley, pełen podziwu dla Szefa, zachwycał się później jego „geniuszem przywódczym", który „pozwolił nam ostatecznie zwyciężyć, choć wszelkie siły żywiołów sprzysięgły się przeciwko nam". Jak pisał Shackleton, on i jego ludzie podczas tej wyprawy „przeniknęli zewnętrzne pozory" i „dotarli do nagiej ludzkiej duszy".

Lekcja dla szefów

Ale Shackletonowi nie udało się zostać pierwszym człowiekiem, który przeszedł przez Antarktydę. W 1922 roku zmarł na zawał serca, w wieku czterdziestu siedmiu lat. Jego sława szybko przygasła, a tymczasem powszechną wyobraźnią zawładnął jego rywal, Scott, za sprawą ponurego marszu ku śmierci.

Jak zauważa historyk Max Jones w książce z 2003 roku „The Last Great Quest" („Ostatnia wielka wyprawa"), bohaterowie są odzwierciedleniem społeczeństw, które ich wielbią. W owym czasie, kiedy imperium brytyjskie chyliło się ku upadkowi, a świat zmagał się z krwawą rzezią I wojny światowej, w Scotcie widziano męczennika, który poświęcił się za kraj. Pod koniec XX wieku epokę wypraw polarnych postrzegano coraz częściej z perspektywy strategii, a Scotta krytykowano za władczy, nieobliczalny temperament oraz mało elastyczne metody. W eseju z 1999 roku pisarz i podróżnik Paul Theroux tak sformułował ten rewizjonistyczny pogląd: „Scott był niepewny siebie, ponury, skłonny do paniki, pozbawiony poczucia humoru, nieprzenikniony, nieprzygotowany i był partaczem".

W wieku skupionym na władzy człowieka – nad przedsiębiorstwami, polami walki, rządami i przede wszystkim nad sobą – Shackletona podziwiano za to, w jaki sposób rekrutował swoich ludzi, jak nimi kierował i jak nie tracąc zimnej krwi, prowadził ich ku bezpiecznej przystani. Jego sposoby działania analizowali przedsiębiorcy, dyrektorzy, astronauci, naukowcy, stratedzy polityczni i dowódcy wojskowi.

Pojawił się wręcz cały podgatunek poradników poświęconych jego metodom, o tytułach takich jak „Leading at the Edge. Leadership Lessons from the Extraordinary Saga of Shackleton's Antarctic Expedition" („Pionierskie przywództwo. Czego możemy się nauczyć z niezwykłej historii wyprawy polarnej Shackletona"). Inny przykład, „Shackleton. Leadership Lessons from Antarctica" („Shackleton. Antarktyczne lekcje przywództwa") zawierał takie rozdziały jak „Kolega z namiotu. Buntowników trzeba trzymać blisko siebie", „Koleżeństwo przy minus 20. Jak stworzyć optymalne środowisko pracy" oraz „Żeglowanie po nieznanych wodach. Adaptacja i innowacja".

W owych książkach, sprowadzających życie konkretnego człowieka do porad w punktach, często pomijano słabości Shackletona – niemal naiwną ambicję, z jaką podejmował swoje przedsięwzięcia, i jego błędy taktyczne. Wszystkie wychwalały jedną zasadę: „Zwyciężamy dzięki wytrwałości". Mimo to nawet cynik nie mógłby zaprzeczyć, że był utalentowanym dowódcą. Jak to ujął jeden z polarników: „Jeśli chodzi o dowodzenie wyprawą badawczą, dajcie mi Scotta; jeśli chcesz, żeby wyprawa przebiegła szybko i sprawnie – Amundsena, ale jeśli jesteś w beznadziejnym położeniu, w sytuacji bez wyjścia, padnij na kolana i módl się o Shackletona". 

Fragment książki Davida Granna „Biała ciemność", która w przekładzie Dominiki Cieśli-Szymańskiej ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa W.A.B. Tytuł i śródtytuły od redakcji

Ernest Shackleton pod wieloma względami był nieudacznikiem. Jeśli chodzi o wyprawy polarne, po raz pierwszy spróbował swoich sił w 1901 roku, kiedy dołączył do ekspedycji pod kierownictwem Roberta Falcona Scotta, który miał nadzieję jako pierwszy zdobyć biegun południowy – miejsce, według jego słów, „nietknięte dotąd ludzką stopą, niewidziane przez ludzkie oko".

Scott, oficer brytyjskiej marynarki, był nieugiętym i śmiałym dowódcą, zaangażowanym w rozwój nauki. Bywał jednak również dogmatyczny, chłodny i brutalny, a swoich ludzi trzymał żelazną ręką, zarządzając nimi tak, jak przywykł do tego w wojsku. Pewnego razu kazał zakuć kucharza w kajdany za niesubordynację, z komentarzem, że taka kara budzi w człowieku „płaczliwą pokorę". Shackletonowi, który przez dekadę służył w marynarce handlowej, trudno było zaakceptować tak apodyktyczne podejście.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich