Wybory prezydenckie – wbrew konstytucji – nie odbędą się w dniu „przypadającym nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego prezydenta Rzeczypospolitej". Co prawda do 23 maja (drugi termin graniczny) mamy jeszcze dziesięć dni, ale nie mamy de facto ordynacji wyborczej, która kiedyś została nazwana wzniośle kodeksem wyborczym, a obecnie ustawą o szczególnych zasadach przeprowadzenia wyborów. I trwa chocholi taniec, jak te wybory teraz przeprowadzić, żeby jak najmniej naruszyć konstytucję po raz kolejny. Jak najmniej naruszyć!
Ale przecież żyjemy w „państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej". W imię sprawiedliwości społecznej nie takie rzeczy za komuny robiono.
Gdy ustawa o tych szczególnych zasadach, uchwalona przez Sejm, czekała sobie na odrzucenie w Senacie, marszałek Sejmu mogła spokojnie – zgodnie z konstytucją – zmienić swoje postanowienie z 5 lutego w sprawie zarządzenia wyborów prezydenta (nie ma w konstytucji żadnych przeciwwskazań) i je zarządzić na 17 maja. To by dopiero było łamanie „ducha" konstytucji. Ale przecież nie jej „litery". Wyobraźnia i precyzja twórców ustawy zasadniczej szwankowały bowiem bardzo.
Czytaj także: Szybka ordynacja na wakacyjne wybory