Do prowadzenia nieodpłatnej kampanii referendalnej w mediach publicznych PKW zakwalifikowała ponad 60 organizacji. Są partie wszelkiej maści i stowarzyszenia, które je wspierają – co zrozumiałe. Mniej zrozumiała jest obecność na liście organizacji, za którymi kryją się kandydaci w wyborach. A już całkiem nie da się pogodzić z tym, że w referendalną propagandę ma się angażować kilkanaście fundacji spółek Skarbu Państwa.
Może to nawet ciekawe, co Fundacja Pocztowy Dar uważa o wyprzedaży majątku państwowego podmiotom zagranicznym, albo czy Fundacja PZU jest za podniesieniem wieku emerytalnego Polek i Polaków. Co fundacja Polskiej Grupy Zbrojeniowej myśli o likwidacji płotu na polsko-białoruskiej granicy – możemy przewidzieć. Podobnie jak opinię Fundacji Ruch Narodowy na temat przyjęcia tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską. I o wszystkim tym mamy teraz słuchać w tzw. mediach publicznych – udając, że nie chodzi o wybory do parlamentu.
Dzieje się to, przed czym przestrzegali eksperci: mętne przepisy nieprzewidujące limitu wydatków na referendalną kampanię pozwalają przemycać wielką prorządową akcję propagandową.
Liberalne przepisy referendalne mają 20 lat. Pisano je z myślą o nadchodzącym w 2003 r. referendum akcesyjnym do Unii Europejskiej. Warto wrócić do parlamentarnej debaty, która się wtedy toczyła. Oto chichot historii: „za” były kluby PO i SLD, a eurosceptyczna prawica – w obawie przed próbami wpływania na wynik referendum przez Unię – alarmowała o niebezpieczeństwach proponowanych rozwiązań. Przeciw zagłosował m.in. klub PiS.
Temat angażowania się podmiotów z udziałem Skarbu Państwa w referendum też wtedy poruszano. Ówczesny reprezentant PiS Kazimierz Michał Ujazdowski przestrzegał, że finansowane przez państwo fundacje i stowarzyszenia będą wspierać rządzących w tym, żeby referendum przebiegło po ich myśli. I właśnie to, przed czym PiS przestrzegał 20 lat temu, będzie się teraz działo.