Owszem, służby powinny dysponować nowoczesnymi narzędziami, by wykrywać przestępstwa i poznać ich mechanizm. Stosowanie różnych metod inwigilacji podejrzewanych o poważne naruszenie prawa nie budzi wątpliwości. Problem zaczyna się jednak wtedy, gdy materiały z „podsłuchowiska” żyją własnym życiem albo są wykorzystywane do szantażu, wypływają do mediów, czy też używa się ich do brudnych gier z polityką w tle.
Aby założyć komuś podsłuch, służba musi mieć zgodę prokuratora, a potem sądu. We wniosku trzeba wskazać, jakie informacje chce się uzyskać, ale już nie to, jakie oprogramowanie będzie użyte. Sąd decydujący w sprawie podsłuchu może nawet nie wiedzieć, kto ma być podsłuchiwany, i w gruncie rzeczy jest zdany na to, co we wniosku napiszą służby. „Mógłbym nawet podpisać się na wniosku o zgodę na podsłuchiwanie samego siebie” – powiedział mi kiedyś pewien znany sędzia.
Z tego wszystkiego wyłania się widok mętnej wody, w której łowią służby niepoddane realnej kontroli. A dane o billingach z ostatnich 12 miesięcy, pozwalające np. ustalić, kto jest informatorem dziennikarza, dziewięć uprawnionych służb może zdobyć ot tak, bez większego problemu.
Kontrola operacyjna to najgłębsza ingerencja w wolność i prywatność człowieka. Przepisy, które ją regulują, stworzono w latach 90. ubiegłego wieku, gdy nikt nie słyszał o takich technologicznych cudach, jakich służby legalnie używają dziś – nie mówiąc już o systemie Pegasus, który może jeszcze więcej.
Podsłuchy dają służbom tzw. materiały operacyjne, które powinny pozostać tajne – że nie zawsze tak jest, to osobny problem. Od lat jednak zaledwie kilkanaście procent spraw operacyjnych kończy się śledztwem i stawianiem zarzutów. Pozostałe ponad 80 proc. spraw nie trafia do sądów. Ale materiały operacyjne pozostają w dyspozycji służb. A my nawet nie wiemy, czy byliśmy inwigilowani, bo służby nie muszą tego ujawniać. I dopóki to się nie zmieni, woda będzie mętna, a kontrola nad służbami – iluzoryczna.