Po prostu przestańcie kupować gipsowe mewy, słuchać disco polo i jeść kebaby
Ale
jest tego jeszcze jeden skutek. W większości komentarzy pod moim
wpisem ciężar odpowiedzialności został przerzucany na lokalnych
mieszkańców. Mało kto zdawał się wysnuć jakieś pretensje pod
adresem władz. Bo „przecież sami ich sobie wybraliście!”
(rządzili już chyba wszyscy od lewa do prawa i zawsze było tak
samo). Potem nastała pora na złote rady: „Możecie się
przebranżowić” (tak, to często jedyna opcja, tylko ciekawe kto będzie
obsługiwał turystów, jak wszyscy wyjadą); „możecie zostać
programistami, tak da się pracować z każdego miejsca na ziemi”
(chciałabym, aby kiedyś naprawdę wszyscy sprzedawcy, ludzie
pracujący w usługach, kelnerki, kucharze itd. postawili
na kształcenie swych kompetencji informatycznych i nie było już
nikogo, kto miałby obsłużyć takiego pomysłowego Dobromira); „nie
ma przymusu mieszkania na Pomorzu” (wiadomo, jak nie stać cię na
mieszkanie w Warszawie czy Krakowie to musisz przenieść się na
prowincję, a jak na prowincji nie ma pracy, to do jakiegoś dużego
miasta. Miejmy nadzieję, że Radom, Sosnowiec, Wałbrzych itd.
pomieszczą wszystkich migrantów ekonomicznych); „jak wam nie
pasuje, to załóżcie sobie fabrykę” (problem bezrobocia
rozwiązany); „musicie przedłużyć sezon i zachęcić np.
grzybiarzy do przyjazdów poza sezonem” (oczywiście 100 grzybiarzy
zapewni utrzymanie całemu miasteczku).
Było też pełno podwórkowej ekonomii: „jak będziecie taniej
sprzedawać, to więcej ludzi będzie kupować i przyjeżdżać” (naturalnie, bo jak mniej zarobimy, to będzie żyło nam się lepiej,
gdyż zgodnie z prawami natury liczba klientów zawsze przy obniżeniu cen
rośnie wykładniczo, a opłaty się zmniejszają), wskazywania, że
przecież w Kołobrzegu, Międzyzdrojach, Trójmieście (!) nie jest
tak źle, narzekania na jakość, muzykę, atrakcje. Akurat co do
tych ostatnich, to łatwo jest to rozwiązać. Po prostu przestańcie
kupować gipsowe mewy, słuchać disco polo i jeść kebaby. Prawo
popytu i podaży jednak działa.
Mimo że się teraz wyzłośliwiam, to jednak rozumiem turystów. To
absurdalne, że na urlop nad morzem trzeba oszczędzać cały rok i
wydać na to kilka pensji. Ale pomstowanie na lokalsów nic nie da,
bo oni cen nie obniżą (tak jak nie robią tego przyjezdni
przedsiębiorcy), gdyż chcą zarobić, a ich opcje są nader
ograniczone. Podobnie marudzenie mieszkańców na skąpych
turystów niczego nie załatwi. Bo prawdziwy problem stanowi władza,
która za priorytet uznała zarabianie na turystyce. To przecież
najłatwiejsza i najpewniejsza droga. Nie trzeba się martwić o
inwestycje czy podejmować jakiekolwiek ryzyko. Chcesz łowić ryby?
Pracować w stoczni? A po co? Otwórz sobie budę z watą cukrową,
sprzedawaj bibeloty albo sprawdź, czy nie szukają kogoś
do smażalni. Zatyraj się w ciężkiej fizycznej pracy, umrzesz
wcześniej, to jeszcze zaoszczędzimy na twojej emeryturze.
Turystyka
zabija polskie miasta. Sprawia, że wymaga się od mieszkańców
indywidualnej zaradności i sprawczości, choć właściwie zostawia im się dość
małe pole manewru. Sami mają sobie ogarnąć miejsca pracy i jakoś
to będzie. A miasto będzie pięknieć dzięki opłatom pobieranym
od handlarzy. Niech ci turyści mają tylko ładnie i elegancko. Tak
jakby wszyscy zapomnieli, że miasto ma być przede wszystkim dla
mieszkańców, gdzie turystyka powinna być dla nich tylko okazją do
dorobienia, a nie głównym źródłem dochodu. I oczywiście nie
rozumieją, że taka praca wyniszcza zarówno fizycznie, jak i
psychicznie. Bo turyści są znerwicowani cenami, pogodą i tym, że
wszędzie stragany zagradzają im drogę. Do tego dochodzi też charakterystyczny dla naszego
społeczeństwa brak szacunku dla ludzi pracujących w usługach,
którzy przecież mają tym klientom „usługiwać”.
Niemniej to nie jest po prostu bycie niemiłym przy zakupach – to
rasowa pogarda i poczucie wyższości. Gdybym dostawała złotówkę
za każdym razem, jak stałam przy straganie, czy to pomagając
rodzinie, czy odwiedzając znajomych, i jakaś matka wskazywała na
mnie palcem, mówiąc do swojego dziecka „jak się nie będziesz uczyć, to
tak skończysz”, to już byłabym
milionerką. Naturalnie lokalsi nie pozostają dłużni, bo
sztandarowe pomorskie zawołanie brzmi: „jak się nie ma miedzi, to
się w domu siedzi”.
Powolny koniec turystycznego raju na polskim wybrzeżu. I bardzo dobrze
Nie
może być inaczej, skoro sytuacja jest skrajna, a turystyka bogaci
przede wszystkim władze. To nie one muszą się martwić o rozwój
regionu, o próby przedefiniowania jego roli oraz miejsca we
współczesnej Polsce. Nie musisz się martwić, że rybołówstwo padło, że stocznia jest zamknięta, że w okolicznych firmach
skończyły się etaty, kiedy spragnionym roboty mieszkańcom możesz
zaproponować otworzenie budy z hot-dogami albo watą cukrową. Tylko
że ta prosta droga do ratowana budżetu powoli się kończy. Młodzi,
tak jak ja, wyjeżdżają, szukają innego życia. Na straganach już
teraz widać ludzi głównie po pięćdziesiątce i sześćdziesiątce. No tak, ale są też nowi z
wielkim kapitałem, z centralnej i południowej Polski. Tylko że oni
są też sprytniejsi, mają prawników i innych speców, którzy
łatwo pomogą im obejść absurdalne opłaty i podatki od podatków.
Turystyczny raj stopniowo chyli się ku upadkowi. I
bardzo dobrze, bo inaczej nic się nie zmieni. Dlatego
paradoksalnie cieszę się z każdej osoby, który wygraża, że nie będzie jeździć nad polskie
morze, a zamiast tego wybierze się do Grecji lub Chorwacji. Może dzięki temu
władze przestaną po prostu stawiać na turystykę i zaczną myśleć
o innych strategiach rozwoju. Przecież dla każdego to absurd, że
ludzie w Warszawie mieliby żyć pod dyktando Starówki i Krakowskiego Przedmieścia. A no tak, jakiś czas temu bardzo podrożały bilety
na Wawelu, gdyż jest tam pełno turystów, zwłaszcza tych
zagranicznych. W konsekwencji wasze dzieci mogą nie zobaczyć
najważniejszych zabytków polskiej kultury i sztuki, lecz wpływy do
budżetu będą się zgadzać. Turystyka sama w sobie nie jest jedyną
przyczyną wzrostu cen, lecz gdy zaczyna odgrywać coraz większą
rolę, to inne drogi rozkwitu miasta zaczynają dogorywać.