Unia Europejska nie zdobyła się na gest samoobrony wobec Rosji: jasnej deklaracji, że przyjmie Ukrainę. Wciąż słychać głosy mentorów, którzy zapomnieli, że jeszcze dekadę temu uznawali, że Putin jest ot, liberalnym autokratą. Trzeba być zaślepionym i pozbawionym instynktu państwowego, żeby którąkolwiek z niedoskonałych demokracji – łącznie z naszą – porównywać z wielkoruską satrapią. Konfrontacja z Kremlem, do której tak dzielnie na oczach świata stanął Kijów i cała Ukraina, nakazuje nam spojrzeć na nowo na wolność Europy. Ostatnie tygodnie pokazały, że braci Ukraińców stać, jako państwo i jako społeczeństwo, na więcej niż – wyraźnie zaskoczonych jej oporem – Francuzów i Niemców. Czy weźmie górę solidarność, czy kunktatorstwo?
Nie wiemy, jak za pięć czy dziesięć lat przebiegać będą granice wolnej Europy. Tej, która dobrowolnie połączyła się w Unii. Ale już widzimy, że w obronie wartości Zachodu jej granice powinny być tożsame ze wschodnimi granicami Ukrainy, a zapewne i Białorusi. Bowiem to nasza, rodzinna Europa pokazuje po raz kolejny od czasów rewolucji Solidarności, że demokracji nie trzeba, ba, nawet nie da się przywieźć na czołgach i gwarantować siłami okupacyjnymi. Warto więc w obronie własnej wolności pomagać narodom gotowym płacić krwią za swoje prawo wyboru. Gotowym żądać i bronić własnej suwerenności, jak robią to Ukraińcy.
Łańcuch wojen
W rozważaniach Zachodu o tym, co zrobi Putin trzymający rękę na atomowym guziku, jest coś straszliwie prostodusznego. Wiadomo, nie zatrzyma się sam – będzie parł naprzód, dopóki nie napotka oporu. To zimny drań, ale nie samobójca. Przedstawianie go jako zdehumanizowanego potwora jest równie naiwne, jak próby oswajania jego kręgu kamratów po agresji na Czeczenię, Gruzję, Krym i Donbas. Przecież Hitler w Wilczym Szańcu nie był już wiedeńskim włóczęgą, lecz szekspirowskim władcą – realizował swoje marzenie o potędze. Podobnie Putin nie jest już dawno podwórkowym watażką z leningradzkiej komunałki, lecz bezwzględnym czekistą, który na czele siłowików i mafii chce odbudować rosyjskie imperium. Robił to krok po kroku, zdobywając kolejne przyczółki, tworząc ogniska zapalne i dokonując inwazji. Nie powstrzyma go nic prócz siły.
Dopiero napaść na Ukrainę obnażyła słabość Rosji. Nie wypalił blitzkrieg z osadzeniem marionetkowego rządu w Kijowie. Teraz czołgi grzęzną w błocie roztopów i trwa wyniszczanie, jak w syryjskim Aleppo. Zatem Zachód, zamiast dać się zastraszać III wojną światową, powinien w działaniach Kremla widzieć nie tyle stalinowską, co breżniewowską konfrontację z naszym wolnym światem. To kontynuacja łańcucha wojen od Korei, Wietnamu, Kuby, Angoli po Afganistan i Syrię. Tyle że w Ukrainie nie trzeba wprowadzać zachodnich wartości na czołgach i chronić ich rakietami. Wręcz przeciwnie, wystarczy je odważnie osłonić przed rosyjską agresją. Pamiętajmy: pies gryzie tego, kto się go boi.
Kreml już pokazał, że się nie zatrzyma. Jeśli dziś chcemy naprawdę obronić Ukrainę, musimy poszerzyć pole konfrontacji. Pokazać Putinowi, że im szybciej wycofa się z przegranego blitzkriegu, coś uzyskując, tym bardziej będzie mógł powiedzieć, że w ogóle coś wygrał. I nie musimy ortodoksyjnie trzymać się nienaruszalności terytorialnej suwerennych państw. Już w Serbii czy „małej wojnie” w Gruzji, nie mówiąc o Naddniestrzu, Wschód walczył z Zachodem, bardzo różnie interpretując wolność narodów i nienaruszalność granic. I nam, Polakom, Czechom, Słowakom, Węgrom, Rumunom, Bułgarom, Litwinom, Estończykom, Łotyszom, nie trzeba tego tłumaczyć po Jałcie.