Krzysztof Adam Kowalczyk: Wraz z nadmierną inflacją wracają pytania o sens mrożenia cen

Mrożenie cen i mechanizmy indeksacyjne mające złagodzić skutki nadmiernej inflacji tylko wydłużają z nią walkę. I zwiększają ponoszony przez społeczeństwo koszt powrotu do normalności.

Publikacja: 31.07.2024 13:07

Krzysztof Adam Kowalczyk: Wraz z nadmierną inflacją wracają pytania o sens mrożenia cen

Foto: Adobe Stock

„What goes up must come down” (czyli – w luźnym tłumaczeniu – co wzlatuje, musi spaść), brzmi angielskie powiedzenie przypisywane Issacowi Newtonowi. Podobnie jest z inflacją, tyle że w przeciwnym kierunku. Jeśli politykom udaje się ją stłumić za pomocą ręcznego majstrowania i wyłączania mechanizmów rynkowych, przywracanie rynku i powrót do normalności skutkuje bolesnym ponownym paroksyzmem nadmiernej inflacji. Właśnie go przeżywamy.

Mrożenie cen nie hamuje trendów inflacyjnych

Po wielu miesiącach orbitowania na przyzwoitym poziomie 2–2,6 proc. rok do roku inflacja w lipcu skoczyła do 4,2 proc. To skutek częściowego odmrożenia cen energii, które w obliczu kryzysu energetycznego wywołanego agresją Rosji zamrożone zostały jeszcze przez rząd PiS. Ceny nośników energii skoczyły w lipcu względem czerwca aż o 11,8 proc.

Oznacza to, że kosztem kilkudziesięciu miliardów złotych na rekompensaty dla firm produkujących energię udało się za pomocą mrożenia cen „zdjąć” ze wskaźnika inflacji 1,3–2 pkt proc., ale nie zmieniło to trendu zmian ogółu cen. A przecież ograniczenia cenowe, choć na wyższym poziomie, nadal działają i można się w przyszłości spodziewać kolejnego impulsu.

Co utrwala inflację

W przeszłości przeżywaliśmy już bolesny powrót do rynkowej normalności: w sierpniu 1989 r., gdy odchodzący rząd Rakowskiego zniósł kartki na mięso i uwolnił ceny żywności, a potem wraz z wprowadzeniem planu Balcerowicza, generalnie uwalniającego gospodarkę z gorsetu nakazowo-rozdzielczego. Ceny szukały wtedy nowego punktu równowagi, a ich wspinaczkę wzmacniał ówczesny brak konkurencji na powstającym dopiero na nowo rynku.

Piszę o tym, bo w przypadku energii – rynek jest niemal zmonopolizowany przez państwowe podmioty – ceny powinny zostać uwolnione dopiero po jego demonopolizacji. Inaczej państwowe giganty znajdą sposoby, by przerzucić na konsumentów koszty swojej nieefektywności. W sumie oznacza to „rozsmarowanie” inflacji na dłuższy czas. A przecież wśród obaw polskich konsumentów nadal wysoko jest wzrost kosztów utrzymania.

To sprzyja utrwalaniu mechanizmów indeksacyjnych, jak choćby tych, które ostro wywindowały w ostatnich dwóch latach płacę minimalną. A mechanizmy indeksacyjne – wraz z mrożeniem cen – utrudniają wykorzenienie nadmiernej inflacji, wydłużają z nią walkę i znacznie podnoszą ogólny koszt powrotu do normalności.

„What goes up must come down” (czyli – w luźnym tłumaczeniu – co wzlatuje, musi spaść), brzmi angielskie powiedzenie przypisywane Issacowi Newtonowi. Podobnie jest z inflacją, tyle że w przeciwnym kierunku. Jeśli politykom udaje się ją stłumić za pomocą ręcznego majstrowania i wyłączania mechanizmów rynkowych, przywracanie rynku i powrót do normalności skutkuje bolesnym ponownym paroksyzmem nadmiernej inflacji. Właśnie go przeżywamy.

Mrożenie cen nie hamuje trendów inflacyjnych

Pozostało 80% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację