„What goes up must come down” (czyli – w luźnym tłumaczeniu – co wzlatuje, musi spaść), brzmi angielskie powiedzenie przypisywane Issacowi Newtonowi. Podobnie jest z inflacją, tyle że w przeciwnym kierunku. Jeśli politykom udaje się ją stłumić za pomocą ręcznego majstrowania i wyłączania mechanizmów rynkowych, przywracanie rynku i powrót do normalności skutkuje bolesnym ponownym paroksyzmem nadmiernej inflacji. Właśnie go przeżywamy.
Mrożenie cen nie hamuje trendów inflacyjnych
Po wielu miesiącach orbitowania na przyzwoitym poziomie 2–2,6 proc. rok do roku inflacja w lipcu skoczyła do 4,2 proc. To skutek częściowego odmrożenia cen energii, które w obliczu kryzysu energetycznego wywołanego agresją Rosji zamrożone zostały jeszcze przez rząd PiS. Ceny nośników energii skoczyły w lipcu względem czerwca aż o 11,8 proc.
Oznacza to, że kosztem kilkudziesięciu miliardów złotych na rekompensaty dla firm produkujących energię udało się za pomocą mrożenia cen „zdjąć” ze wskaźnika inflacji 1,3–2 pkt proc., ale nie zmieniło to trendu zmian ogółu cen. A przecież ograniczenia cenowe, choć na wyższym poziomie, nadal działają i można się w przyszłości spodziewać kolejnego impulsu.