Pomysł, by sprowadzać energię elektryczną z elektrowni atomowej dedykowaną linią energetyczną, traktuję jako pewne ćwiczenie intelektualne. To zresztą nie pierwsza taka propozycja. Kilka lat temu prąd z ukraińskiej elektrowni atomowej Chmielnicki próbował sprowadzać nieżyjący już Jan Kulczyk. Miała na to pozwolić linia przesyłowa 400 kV, którą 30 lat temu poprowadzono z siłowni do Rzeszowa, ale do dziś nie została uruchomiona. Kulczyk planował nawet współfinansowanie budowy kolejnych bloków. Z planów nic nie wyszło, bo jeszcze za czasów rządów PO–PSL Polska nie była zainteresowana budową takiego połączenia.
Tak wtedy, jak i dziś, pytając o ten pomysł, słyszę tę samą odpowiedź: import tańszej energii z zagranicy obniża rentowność polskich elektrowni. Podobny argument wytaczany był, gdy w 2016 r. zablokowano rozwój lądowej energetyki wiatrowej. Czy te wszystkie działania przyniosły skutek? Nie! Energetyczne spółki należące do Skarbu Państwa bez pozbycia się aktywów węglowych w najbliższych miesiącach znajdą się na granicy bankructwa. Z każdym miesiącem muszą coraz więcej płacić za wytwarzanie energii ze spalania węgla, a to za sprawą uprawnień do emisji CO2, które są coraz droższe. Efekt jest taki, że od wielu miesięcy prąd dla polskich przedsiębiorców jest najdroższy w UE, w przyszłym roku zaś 1 MWh może kosztować 500 zł, a nawet więcej.
Energetyczne spółki tak hołubione przez kolejne rządy wpadły w pułapkę – nie mogą się rozwijać, bo nie mają na to pieniędzy, a finansowania z zewnątrz nie mogą pozyskać, bo banki go odmawiają ze względu na zaangażowanie w spalanie węgla.
Jakby problemów było mało, w połowie tej dekady skończy się wsparcie dla starych bloków węglowych z tzw. rynku mocy, czyli za gotowość do pracy. W efekcie siłownie te przestaną wytwarzać prąd. Powstanie tzw. luka generacyjna, bo na razie nie buduje się nowych mocy, które byłyby w stanie zastąpić bloki węglowe. Co można w tym momencie zrobić? Na pewno postawić na odnawialne źródła energii, ale one potrzebują stabilizacji, gdyż są zależne od pogody. Pilnie potrzebne są systemy magazynowania, a te nie są tanie.
Własnego atomu nie wybudujemy w ciągu najbliższych lat. Rząd Donalda Tuska, prócz obietnic i powołania spółki PG EJ 1, niewiele zrobił, by popchnąć sprawę do przodu. Rządzący obecnie też nie mają zbyt wielu sukcesów na koncie. Poza wstępną umową z Amerykanami na prace studyjne do dziś nie ma nawet decyzji lokalizacyjnej pierwszej elektrowni. W obliczu takiego imposybilizmu energetycznego jedynym rozwiązaniem, by uniknąć blackoutu w drugiej połowie tej dekady, jest import energii. Czy sięganie po rosyjską energię to najlepszy pomysł? Można mieć wątpliwości, ale pomysł właściciela Polsatu może zdopingować decydentów, by zmienili swoje podejście do bezpieczeństwa energetycznego, a także importu prądu.