Polska gospodarka przypomina dziś właśnie taki samolot. Działa w niezwykle trudnych warunkach, mając tuż pod bokiem front (nie tylko burzowy). Dane statystyczne nie dają pełnego obrazu sytuacji, ale dostatecznie wyraźny, by się niepokoić. Gołym okiem widać narastającą inflację, być może właśnie wymykającą się spod kontroli NBP. Zagadką jest stan finansów państwa, które z jednej strony muszą wytrzymać eksplozję niezaplanowanych wydatków, a z drugiej nadal spełniać wszelkie kaprysy polityków (brak wiarygodnych danych, bo rząd uczynił z informacji o budżecie kabaretowy żart).
Trwa w najlepsze paraliż w relacjach z Unią, a zwłaszcza pat w sprawie Funduszu Odbudowy. A za rogiem czają się jeszcze większe zagrożenia – od efektów rosyjskiego embarga na eksport gazu poczynając. Rząd uspokaja, że możemy sprowadzić gaz z innych kierunków. Ale do czasu pełnego uruchomienia nowego gazociągu z Morza Północnego to tylko iluzja bezpieczeństwa, bo gaz, który możemy zaimportować z Niemiec czy Słowacji również pochodzi z Rosji.
Samolot wpadł w turbulencje, pasażerowie są przerażeni. A co robi kapitan? Zabawia przez głośniki opowieściami o pysznym posiłku, który już wkrótce zaserwuje załoga. Wychwala zalety samolotu i co jakiś czas gromi pilotów z innych linii lotniczych, którzy nie potrafią tak dobrze jak on kierować lotem. A tymczasem inflacja szaleje, pieniędzy z Unii nie ma, dług publiczny rośnie w oczach, gospodarce może grozić recesja, a co najmniej potężne spowolnienie. Wrażenie jest takie, jakby za sterami po prostu nikogo nie było.
Jakie jest wytłumaczenie tej sytuacji? Możliwych wyjaśnień jest kilka.
Pierwsze jest takie, że kapitan po prostu nie wie, co robić w tak trudnych warunkach. Zostawił więc stery, złapał mikrofon i robi to, co umie najlepiej. Opowiada uspokajające bajki, żeby pasażerowie się nie denerwowali. I liczy na to, że burza sama przejdzie.