Spójrzmy na potencjalne alternatywy dla rosyjskiego gazu: zakupy LNG, wspólne czy nie, brzmią świetnie, pod warunkiem że dostawcy byliby w stanie dostarczyć znacząco wyższe ilości błękitnego surowca. Na razie nie są, co dotyczy producentów zarówno z USA, jak i Kataru: ich wydobycie zostało na następne lata zakontraktowane niemal „pod korek”, a zwiększanie możliwości wydobywczych to również proces rozkładający się na wiele miesięcy. Do tego dochodzi transport już dziś przeładowanymi gazowcami i infrastruktura w Europie, którą należałoby znacznie rozbudować, by móc dostarczony gaz rozładować.
Sąsiedzi Unii, którzy z kolei są rozpatrywani jako kluczowi partnerzy w procesie dywersyfikacji, zatem Norwegia na północy i Algieria na południu, mają podobny problem: ich wydobycie oraz przesył do Europy były skalkulowane na dotychczasowych odbiorców. Oczywiście nie wszystkie kraje w Europie są do gazu przywiązane w ten sam sposób. Jest choćby Francja, która nigdy na gaz nie stawiała, albo Wielka Brytania, gdzie rosyjski gaz odgrywał w miksie energetycznym stosunkowo niewielką rolę. Ale już wspomniane Niemcy wszystko postawiły na gaz: po Fukushimie Berlin przystąpił do demontażu energetyki jądrowej, a wskutek polityki klimatycznej stopniowo miał demontować węgiel. Rozbudowa potencjału OZE zaczęła się rozpędzać, ale też przy akompaniamencie utyskiwań na to, że czysta energia jest droga i biznesowo niekoniecznie się tamtejszym inwestorom opłaca.
Te narzekania ucichły, gdy ostatniej jesieni ceny energii z gazu zaczęły skokowo rosnąć. To nie oznacza jednak, że OZE są źródłem, na którym mogłaby się oprzeć niemiecka gospodarka. A recesja nad Renem oznacza także potężną czkawkę nad Wisłą: nasi eksporterzy sprzedają u zachodnich sąsiadów towary i produkty za niemal 60 mld euro.
Czytaj więcej
Unia Europejska będzie wspólnie kupować błękitne paliwo. W przyspieszonym tempie uniezależnia się od dostaw z Rosji.