W nowej sekcji „Spotkania”, która ma promować kino artystyczne, często trudne lub wręcz eksperymentalne, znalazła się pełnometrażowa animacja Mariusza Wilczyńskiego „Zabij to i wyjedź z tego miasta”. Piękny, wzruszający film o tym, co boli najbardziej. O ludziach, którzy odeszli, o niedokończonych rozmowach, o chwilach, których nie poświęcamy najbliższym, a potem jest już za późno. I gdzieś w środku, w duszy, zostaje żal, poczucie niespełnienia.
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” łączy elementy realistyczne z poetyką snu. Czasem złego, czasem dobrego. Jest opowieścią bardzo osobistą, w której wracają wciąż nowe szczątki własnej pamięci autora. Ojca, który zabiera małego chłopca nad morze i po przyjeździe zapomina zadzwonić do żony, że dojechali. Histerii matki, bo „przecież zawsze dzwonił”, coś więc musiało się stać. Wspomnień o odchodzeniu rodziców.
W odcieniach szarości
Rozmowa z umierającą w szpitalu matką to chyba najbardziej wzruszający moment filmu. Syn się spieszy, ledwo słucha, a matka do końca kochająca mówi: „Synku, dbaj o siebie, wysypiaj się...”.
Wraca też w filmie postać Tadeusza Nalepy i jego „Modlitwy”. Muzyk był mentorem, a potem przyjacielem Wilczyńskiego. Wracają: Łódź, w której twórca filmu się wychował, i PRL ze swoją szarością, z ekspedientkami, które w sklepie stają się niemal boginiami i z przykrojonymi do rzeczywistości marzeniami.
I wreszcie jest tu samotność. Pustka, jaka zostaje w człowieku po ludziach, wydarzeniach, czasie, którego nie da się cofnąć. „To manifest mojego pokolenia” – mówi mi prezes Nowych Horyzontów Roman Gutek. I coś w tym jest.