Pamięta pan swoje pierwsze spotkanie z warszawskimi muzykami?
Oczywiście, był październik 2011, pracowaliśmy w Operze Narodowej nad wznowieniem „Turandot".
I jakie były pańskie wrażenia?
Nawiązaliśmy od razu bliskie kontakty. W relacjach między dyrygentem a orkiestrą musi istnieć chemia, w przeciwnym razie wspólna praca będzie bardzo trudna. Musimy w podobny sposób rozumieć muzykę, ważny jest rodzaj repertuaru. Zdaję sobie sprawę, że w tym teatrze trudniej jest przygotować coś francuskiego niż operę włoską, bo ta jest w Polsce bardziej popularna. Opera francuska wymaga dłuższych ćwiczeń, jej specyfika polega na tym, że muzyka silnie jest powiązana ze słowem i brzmieniem języka. Nie ma tu typowych dla Włochów powtórzeń melodii, muzyka cały czas idzie naprzód, podążając za tekstem, za dramaturgią. To teatr muzyczny, a orkiestra musi go współtworzyć.
A pierwszym pana zadaniem jako dyrektora muzycznego Opery Narodowej jest przygotowanie „Werthera" Masseneta.