Musical to wyjątkowo trudny gatunek na obecne czasy. Inscenizacja kosztuje dużo, wymaga angażowania dużej liczby artystów, a nie zwróci poniesionych kosztów, gdy na widowni tylko część miejsc może być zapełniona. Teatry muzyczne w Polsce mogą zaś liczyć na skromne dotacje.
W takiej sytuacji „Waitress", stworzony przez dwie kobiety, Jessie Nelson i Sarę Bareilles, wydaje się pomysłem wręcz idealnym. Jak zapewnia dyrektor Teatru Roma Wojciech Kępczyński, przy zapełnieniu połowy widowni taki tytuł pozwala wyjść na swoje. Przede wszystkim zaś mogą wrócić do pracy aktorzy, muzycy, tancerze, którzy półtora roku byli jej pozbawieni, a większość artystów musicalowych nie ma stałych etatów.
„Waitress" ma też inne atuty, absolutnie nie jest tytułem zastępczym, choć w Polsce kompletnie nieznanym. W przeciwieństwie do światowych hitów o wieloletniej sławie, które chętnie wystawiał Teatr Roma, ten musical to nowość. Na Broadwayu premiera „Waitress" odbyła się w 2016 roku i spodobała się, bo w sumie zagrano 1544 spektakle. Wystawiono musical też w Londynie, ale tuż przed pandemią, więc pokazy przerwano.
Filmowa inspiracja
To także musical daleki od stereotypowych wyobrażeń o tej dziedzinie sztuki. Powstał na kanwie znanego filmu Adrienne Shelly „Kelnerka". Związki teatru muzycznego z kinem są długie, zaczęły się, gdy film stał się sztuką nie tylko obrazu, ale i dźwięku.
Współczesny musical inspiruje się jednak innym kinem niż przed laty. „Waitress" nie ma nic wspólnego z „Deszczową piosenką" czy „Gorączką sobotniej nocy". Zdecydowanie bliżej mu do wystawianego i w Polsce „Billy'ego Elliota"– opowieści nie tylko o artystycznych marzeniach, ale i o beznadziei życia brytyjskich górników za rządów Margaret Thatcher.