O perturbacjach związanych z organizacją tegorocznego Festiwalu Chopin i jego Europa pisaliśmy w „Rzeczpospolitej". Ostateczny program ogłoszono dopiero w lipcu, ale był przygotowany tak starannie, że udało się go zrealizować właściwie w całości. Z Brazylii nie dojechał jedynie bardzo u nas lubiany tenor Matheus Pompeu, co przewidywano zresztą wcześniej.
Festiwal się zakończył, teraz więc należy zapytać o wartość pierwszej tak wielkiej imprezy muzyczny zorganizowanej w Polsce w czasach pandemii, a i jednej z nielicznych tego lata w Europie. Obyło się bez nagłych zmian i obsadowych zastępstw, co już jest sukcesem.
Bez wielkich orkiestr
Możliwość zajmowania tylko co trzeciego miejsca w sali Filharmonii Narodowej szokowała tylko początkowo, do obowiązkowej maseczki na twarzy można było się przyzwyczaić. Koncerty były krótsze i bez przerwy, brakowało więc możliwości wymiany wrażeń w foyer, a takie rozmowy tworzą atmosferę każdego festiwalu. W pustawych wnętrzach muzykę przeżywało się właściwie w samotności.
Inna też była w tym roku też muzyka. Z koncertów fortepianowych Chopina, będących w poprzednich 15 latach obowiązkiem, usłyszeliśmy tylko jeden (e-moll) i to w wersji kameralnej. Zrekompensowali to za to – Vadym Kholodenko, pianista o wyrazistej indywidualności i świetny Apollon Musagete Quartett. Ten zespół oferował też przejmującą, pełną nostalgii interpretację późnego dzieła Krzysztofa Pendereckiego – kwartetu „Kartki z niezapisanego dziennika".
Uhonorowanie innego bohatera festiwalu – Ludwiga van Beethovena – było znacznie trudniejsze. Jak bowiem świętować 250. rocznicę jego urodzin, gdy nie można zagrać żadnej symfonii? Na pojawienie się wszakże na jakiejkolwiek estradzie wielkiej orkiestry musimy cierpliwie czekać.