Losy spektaklu ważyły się do ostatniej chwili, ostatecznie jest grany, ale dla skromnej liczby widzów, z powodów do końca niezrozumiałych. Rygor sanitarny w Operze Narodowej panuje zdecydowanie większy niż na weselach, na które władza patrzy życzliwie. Pozostaje mieć nadzieję, że gdy pandemia minie, „Werther" Julesa Masseneta pozostanie u nas na dłużej.
Inscenizacja Willy'ego Deckera pozyskana przez Operę Narodową liczy ćwierć wieku . Dla współczesnego teatru to cała epoka, tyle się zmieniło przez te lata w traktowaniu klasycznych dzieł. A jednak spektakl niemieckiego reżysera przewyższa o klasę lub dwie wiele obecnych niby-awangardowych propozycji. Potwierdza, że wielka sztuka nie jest jednosezonową modą.
Willy Decker (rocznik 1950) to marka światowa. Powiedział kiedyś: – Mamy wśród nas sporo szarlatanów, którym wydaje się, że wystarczy dzieło hałaśliwie rozbić na części. Tak pod szyldem nowoczesnego teatru reżyserskiego powstaje wiele złych przedstawień. Tymczasem mnie interesują inscenizacje mające formę, prowokujące, a przy tym o wewnętrznej głębi.
Sedno tragedii
Potwierdzeniem tego jest „Werther", przykład charakterystycznych cech teatru tworzonego przez Deckera. Jego spektakle są niemal ascetyczne, każdy detal wprowadzony na scenę ma znaczenie, a charakterystyczny styl inscenizacji jest osadzony w tradycji europejskiej kultury.
– Niezmiennie zajmuje mnie pytanie, jak dotrzeć do esencji utworu – przyznaje też Willy Decker i owo jądro tragedii pokazuje już w obrazie dodanym do orkiestrowego wstępu „Werthera".