– Cały świat jest jak kino. Ja w swoim filmie gram główną rolę – mówi jedenastoletnia, tytułowa bohaterka. To jej oczami reżyser Marcin Bortkiewicz patrzy na świat.
Tonia mieszka w małym mieście, w osiedlu, gdzie wszyscy się znają. Jej rodzina to despotyczna babka i bezrobotny, zapijaczony ojciec. Matka umarła w czasie porodu. Gdzieś w pobliżu jest kościół. I knajpa, z której trzeba ojca wyciągać.
– Tatko, przecież to gorzkie – popłakuje Tonia. – Jak się urodziłaś, byłem bardzo szczęśliwy i z tego szczęścia nalałem sobie piwka. Ale potem dowiedziałem się, że twoja mamusia umarła. Zapłakałem. I płakałem, płakałem. Od tego czasu wszystkie piwka na ziemi mają gorzki smak – tłumaczy tatko.
I tak toczy się życie Toni. Aż do poranka, gdy ojciec przychodzi w białej koszuli, trzeźwy. Kuzyn załatwił mu pracę we Włoszech, wyjeżdża następnego dnia. „Jesteś już duża” – mówi do córki, gdy przerażona przestaje jeść. „Nie jestem duża, jestem dzieckiem, rozumiesz? Nie mam mamy, teraz nie będę miała taty. I co jeszcze?” – rzuca dziewczynka. Od tej pory zrobi wszystko, by ojca zatrzymać. Będzie próbowała go upić, wrobi w odbieranie porodu cielaka, naśle nie bardzo już chcianą kochankę.
Reżyser nie opowiada tej historii całkiem realistycznie. W końcu „świat jest jak kino”. Zwłaszcza świat samotnego dziecka. „Tonia” jest trochę jak wspomnienie z dzieciństwa, rzeczywistość miesza się z fikcją, przeplata z marzeniami, projekcjami, fantazją.