Zaciemniony pokój z zasuniętymi firankami. Kobieta budzi się, unosi na łóżku, nieruchomieje. Dochodzi do niej dziwny dźwięk. Niemal huk. Na parkingu wyją samochody, ale za chwilę cichną. A jej dyskomfort trwa.
Kobieta chce ustalić, co słyszała. Młody dźwiękowiec, do którego się zgłasza, po wielu próbach ustala źródło odgłosu. Irytującego, mocnego.
Tak zaczyna się nowy film znanego, azjatyckiego reżysera Apichatponga Weerasethakula, który pierwszy raz zdecydował się pracować poza rodzinną Tajlandią. I spotkał się na planie z Tildą Swinton, wyjątkową aktorką m.in. Dereka Jarmana, Wesa Andersona, Bonga Joon-Ho. Oboje od dawna planowali wspólną produkcję, spotkali się przy „Memorii”, którą nakręcili w Kolumbii, którą od lat wstrząsają wewnętrzne walki polityczne i porachunki gangów narkotykowych, a każdy nosi w sobie jakąś traumę. Ale trauma wyniesiona z przeszłości, często nienazwana i przenoszona z pokolenia na pokolenie, to nie tylko specyfika Południowej Ameryki.
W „Memorii”, jak zwykle u Weerasehakula, wszystko toczy się wolno. Bohaterka Tildy Swinton – mieszkająca w Medellin i prowadząca firmę handlującą kwiatami Angielka Jennifer – w Bogocie odwiedza siostrę leżącą w szpitalu. Ale szuka też siebie samej. Próbuje zdiagnozować ów dziwny huk, który rozrywa jej głowę, i pozbyć się go. Trochę jak we śnie odbywa kolejne spotkania. W dziwnych miejscach – w kostnicy i w szpitalu małej wioski, w której żyje samotnik leczący się z własnej przeszłości. Co jest faktem, a co wytworem wyobraźni? Przecież dentysta, którego Jennifer uważała za zmarłego, żyje i ma się dobrze...
„Memoria” staje się rodzajem medytacji nad brakiem zakorzenienia i poszukiwaniem swojego miejsca. Także nad trudnymi przeżyciami, które na stałe zapisane są w naszym DNA. Także dlatego, że otaczało je milczenie.