Zapytałem go, czy gdyby miał dzisiaj 30 lat, podjąłby się stworzenia od podstaw takiego zespołu jak Polska Orkiestra Kameralna. – Nie – odpowiedział po chwili. – Dla nas liczyła się chęć dotarcia do estrad w Londynie, które były synonimem szczęścia muzycznego oraz wielkiego kunsztu. Inne rzeczy nas nie obchodziły, nikt wtedy nie pytał, kto i ile nam zapłaci. Po prostu chcieliśmy się wyrwać z szarego, komunistycznego świata. Pamiętam naszą podróż do Włoch, mało nie uklękliśmy z zachwytu, bo niebo miało tam inny kolor, a kawa pięknie pachniała.
Sukces Polskiej Orkiestry Kameralnej, którą Jerzy Maksymiuk stworzył w początku lat 70., był absolutnie niezwykły. Kiedy w 1975 r. posłuchał jej jeden z najważniejszych światowych impresariów, natychmiast postanowił się nią zająć. Wkrótce orkiestra podpisała kontrakt z EMI.
Trzy nagrody Nobla
– Od razu zakładano nagranie przez nas 14 płyt, w tamtych czasach było to, jak otrzymanie nie jednej, ale trzech nagród Nobla! – mówi teraz Jerzy Maksymiuk. – A po jednym z koncertów w Londynie wybuchła taka owacja, że myślałem, iż coś się wali, a to zachwyceni Anglicy mocno bili nogami w podłogę.
Wydawać by się mogło, że wszystko przychodziło mu łatwo. Gdy przyjechał do Warszawy z Białegostoku, które uważa za rodzinne miasto (urodził się w Grodnie, skąd rodzice w 1939 r. uciekli z synem przed wojskami sowieckimi), w liceum muzycznym zakwalifikowano go od razu na trzeci rok. Studia wyższe skończył z trzema dyplomami – z kompozycji, fortepianu i dyrygentury – z wyróżnieniem lub z wynikiem bardzo dobrym.
Wróżono mu wielką karierę pianistyczną, on sądził, że zostanie kompozytorem, ale pisanie przychodziło mu bez problemów, a uciekał przed wszystkim, co było łatwe do osiągnięcia. Może dlatego w końcu skupił się na dyrygowaniu, by w tej pracy dążyć do doskonałości, do perfekcji, której konsekwencją może być emocja. Ta dla niego w muzyce zawsze jest najważniejsze.