Rzeczpospolita: W erze rocka młodzi muzycy zaczynali grać w garażu. Co pana skłoniło, żeby wybrać rolę multiinstrumentalisty i nagrać płytę „In My Room" solo w swoim pokoju?
Jacob Collier: Czasy i przemysł fonograficzny się zmieniają. Jeszcze kiedy byłem mały, młodzi muzycy musieli stworzyć grupę, a potem tracić czas w poczekalniach wielkich wytwórni. Reprezentuję nową generację, która publikuje debiutanckie nagrania w internecie. Nie musiałem rezerwować studia i podpisywać umowy z menedżerem. Zgromadziłem w pokoju instrumenty, włączyłem komputer, mikrofon i zacząłem nagrywać. Ten etap poprzedził oczywiście okres studiowania muzyki i technologii nagrywania, ale to nie była męka oczekiwania na kontrakt, tylko fantastyczna zabawa. Zyskany czas mogłem przeznaczyć na próby i doskonalenie brzmienia.
Jednak próby z kolegami z zespołu współtworzą także magię pierwszych nagrań. Nie czuje się pan samotny w swoim domowym studiu?
Absolutnie nie. Muzykę można tworzyć samemu. Starając się wczuć w to, jakie są relacje między muzykami, odegrałem ich rolę i wykreowałem de facto swój zespół. Potem stopniowo uczyłem się nawiązywać kontakt z widzami, słuchaczami.
Wielu młodych prezentuje nagrania w kanale YouTube, pan jednak przykuł uwagę i formą wizualizacji, prezentując się na ekranie we wszystkich wcieleniach multiinstrumentalisty. Jak rodził się ten pomysł?