Pierwsze rakiety spadły na naftobazę na lwowskim Podzamczu około godziny 15.40. Byłem wtedy na sąsiednim Zamartstynowie, gdzie pomieszkuję jako tymczasowy korespondent „Rzeczpospolitej”.
- A dokąd to? – pyta wystraszona pani Adriana, moja gospodyni. Ma w dłoniach różaniec, zaczęła się modlić, gdy tylko ogłoszono alarm powietrzny. Nie dowierza, że chcę jechać właśnie tam, gdzie się coś dzieje. Zresztą przed chwilą dzwonił do niej jej wnuk Igor, który służy w ukraińskiej obronie terytorialnej. To od niego się dowiedzieliśmy, że zaatakowano skład paliw. Szybko rzuciłem oka na mapę: to niedaleko. Ale w pobliżu jest centrum handlowe i osiedle mieszkaniowe. Może być gorąco…
– Taka praca – odpowiadam mojej gospodyni, pakując do plecaka sprzęt fotograficzny. Pani Adriana grozi mi palcem jak małemu dziecku: - Tylko uważaj na siebie!
Pogróżkę całkiem na serio słyszę chwilę później. Gdy dochodzę do miejsca, skąd już widać pożar, robię zdjęcia odległego jeszcze pożaru i chmury dymu nad miastem. Jakaś starsza pani krzyczy do mnie z sąsiedniego bloku: - Co ty robisz!? Nie wolno filmować! Na policję dzwonię! Ty nawodczik!