Podpisując w ubiegłym tygodniu porozumienie z Jarosławem Gowinem, Kaczyński postawił na to pierwsze. Postanowił wybrać to co realne i namacalne, czyli zgodzić się na warunki Gowina i utrzymać większość w Sejmie. W zamian Gowin i jego partia zagłosowali za fatalną ustawą o głosowaniu w pełni korespondencyjnym, ponieważ w podpisanym przez obu Jarosławów dokumencie zawarta była deklaracja poprawienia tych przepisów, przede wszystkim poprzez przywrócenie Państwowej Komisji Wyborczej roli organizatora wyborów.
Plan zakładał, że po tym, jak w niedzielę nie odbędą się wybory – z powodu niemożliwości ich organizacji przez PKW – Sąd Najwyższy uzna ich nieważność i upoważni marszałka Sejmu do rozpisania nowych wyborów. Tyle tylko, że w SN doszło do awantury o wybór kandydatów na pierwszego prezesa, a z kolei szefowa Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN, choć powołana przez PiS, oburzyła się sugestią, że to politycy ustalają a priori orzeczenia SN. Do tego doszły sondaże. Choć wyborcy PiS dobrze oceniają porozumienie Kaczyńskiego z Gowinem, to równocześnie Andrzej Duda traci poparcie, a wszystkie znaki na niebie i ziemi sugerują, że tracić będzie dalej. Dziś może liczyć na 45 proc. Drugi z wynikiem niemal 20 proc. jest Szymon Hołownia. Depcze mu po piętach Władysław Kosiniak-Kamysz z bardzo dobrym jak na kandydata ludowców poparciem niemal 17 proc.
Przeczytaj także: Wyborcy PiS cieszą się z kompromisu. Zadowolonych 70 proc.
Wnioski są oczywiste. Szanse na wygranie w pierwszej turze maleją, a wygrana w drugiej – zarówno z Hołownią, jak i Kosiniakiem-Kamyszem – będzie znacznie trudniejsza niż z Kidawą-Błońską. Zarówno były publicysta, jak i lider PSL mogą bowiem liczyć na odebranie prezydentowi Dudzie centrowych wyborców o konserwatywnych poglądach. Innymi słowy, mogą przyciągnąć elektorat, który dla kandydatki Platformy był nieosiągalny.