Prócz normalnego w takiej sytuacji rozczarowania pojawia się wątek personalny – chyba jednak odrobinę megalomańskie przekonanie, że „gdybym to ja był na miejscu Trzaskowskiego, to z pewnością bym wygrał". No nie. By w ogóle myśleć o wygranej, trzeba było mieć po pierwszej turze 30 proc. poparcia, a nie dwa i pół, siedem czy nawet 13. Cała reszta to czcza gdybologia, nic więcej.
Inny wątek to rzekome potwierdzenie słabości i nędzy Platformy Obywatelskiej, która w tej narracji kolejny raz dowiodła, że nie potrafi wygrać wyborów. Tak i nie. Tak, bo w istocie wybory przegrała. Nie, bo 10 mln głosów oddanych na prezydenta Warszawy to liczba godna poważania. Ciekawe, ile zdobyliby kontrkandydaci Rafała Trzaskowskiego z pierwszej tury bez wehikułu wyborczego Koalicji Obywatelskiej, tylko ze wsparciem własnych komitetów. Chyba że – i tu jest istota rzeczy – na takiego np. Szymona Hołownię pracowałyby skonsolidowane struktury wyborcze opozycji. Wtedy w istocie sprawa drugiej kadencji Andrzeja Dudy mogłaby stanąć pod znakiem zapytania.
Dlaczego to istota rzeczy? Bo sytuacja odwrotna nie miała miejsca. Mimo dzisiejszych zapewnień o wspieraniu kandydata Platformy po pierwszej turze wyborów nie doszło do konsolidacji sił opozycji na rzecz Trzaskowskiego. Deklaracje półgębkiem o poparciu to było zbyt mało, by wyborcy SH, KB, WKK i RB masowo poparli prezydenta Warszawy. Gdyby we wsparcie Trzaskowskiego zaangażowali się kandydaci i struktury, dałoby się utrzymać narrację sprzed pierwszej tury o konfrontacji demokratów i autokratów. Brak tego zaangażowania taką narrację unieważnił. W zastępstwie mieliśmy plebiscyt w sprawie jakości rządów PiS, którego kandydat PO wygrać raczej nie mógł.
Rozumiem po części motywację konkurentów. Niezależnie od naturalnych tarć między kandydatami przed pierwszą turą, sukces Trzaskowskiego w drugiej przykryłby ich politycznie. W sytuacji porażki każdy z nich (w ich przekonaniu) ma na rolę lidera takie same szanse. Ale i na to nie ma zgody. Dwa dni po wyborach tylko jeden z przegranych ma dziesięciomilionowe poparcie i – przynajmniej przez jakiś czas – realną perspektywę przywództwa po stronie opozycyjnej.
Na jej niekorzyść przemawiają, oczywiście, dwie słabości. Obciążająca czasowo prezydentura stolicy i nieobecność w parlamencie, co polityka w polskim życiu publicznym zwykle dyskwalifikuje. Dlatego nie wróżę temu przywództwu długoterminowego sukcesu. Chyba że postawi na niego w sposób konsekwentny macierzysta partia i zgodzi się na to opozycja. Inaczej będziemy mieli w Warszawie Budapeszt. Skłóconą i słabą opozycję, która Prawu i Sprawiedliwości nie przeszkadza, a nawet jest potrzebna. Jak sceniczni halabardnicy, którzy udają, że pilnują porządku, podczas spektaklu. Do przerwy oczywiście.