Zgodnie z ustawą pierwszym zadaniem Państwowej Komisji Wyborczej jest przestrzeganie prawa wyborczego w Polsce. Prawo wyborcze mówi np., że kandydaci i partie agitację wyborczą prowadzą za pieniądze komitetów wyborczych. Czym są jednak wrzucane przez polityków filmiki pokazujące, jak ściskają ręce wyborców podczas dożynek, zachęcają do głosowania na nich, wręczając ulotki czy udzielając się w swoim okręgu wyborczym? A jak traktować taki filmik, za którego promowanie na platformach społecznościowych zapłacił sam polityk, a nie jego partia? Opisywana przez nas dziś w „Rzeczpospolitej” sytuacja, gdzie posłowie sami zlecają promowanie wrzucanych przez siebie filmików, pokazuje podwójne zagrożenie stojące przed nami w tej kampanii wyborczej. Po pierwsze, przepisy prawa wyborczego niezbyt pasują do internetowej rzeczywistości, w której toczy się kampania. Współczesna komunikacja odbywa się za pomocą krótkich filmików. TikTok, Instagram, Facebook czy X/Twitter to właśnie miejsca, gdzie politycy bezpośrednio komunikują się ze swoimi wyborcami. Jak donosił ostatnio serwis Polityka w Sieci, np. Prawo i Sprawiedliwość uruchomiło bezprecedensową kampanię zasypywania internetu masą filmików targetowanych do mieszkańców poszczególnych powiatów.
W poprzednich wyborach do Sejmu zarejestrowano ponad 5 tys. kandydatów. Jeśli teraz chętnych będzie tyle samo i każdy wrzuci do sieci kilka lub kilkanaście filmików w czasie kampanii wyborczej, nie licząc tysięcy godzin materiałów wrzucanych przez główne komitety wyborcze, to dostaniemy cały ocean materiałów filmowych, którego zgodności z prawem wyborczym PKW po prostu nie będzie w stanie sprawdzić bez armii ludzi przeglądającej profile każdego z kandydatów na każdej z platform społecznościowych.
Czytaj więcej
Rozpoczęcie kampanii nie powstrzymało kandydatów przed opłacaniem reklam na Facebooku, choć to wątpliwe prawnie.
Ale drugim poważnym problemem jest coraz mniejsza przejrzystość wydatków kampanijnych. Finansowanie kampanii w sieci plus połączenie wyborów parlamentarnych z referendum to przepis na absolutne zagmatwanie sytuacji uniemożliwiające sprawdzenie, kto i ile wydał na kampanię wyborczą. A bez pełnej transparentności wydatków nie może być mowy o spełnieniu przez najbliższą elekcję warunku równości.
Tak, wybory będą wolne, bo jak na razie policja ani wojsko nie stoją na ulicach ani nikt nie zamyka w więzieniach kandydatów krytycznych wobec władzy. Będą to też wybory powszechne, bezpośrednie i proporcjonalne. Ale już w ocenie obserwatorów z równością – czyli równymi szansami wszystkich kandydujących sił – może być poważny problem. W dodatku – jak zauważył były szef MSZ w rządzie PiS prof. Jacek Czaputowicz – problemem będzie też tajność wyborów w sytuacji, w której komisje będą odnotowywać w rejestrze nieodebranie karty do referendum. Jest bowiem oczywiste, że sympatycy rządu w referendum będą chcieli wziąć udział, bojkotować go będą wyborcy opozycji. A zatem będą musieli się oni zdradzać przed komisją ze swoimi sympatiami politycznymi, deklarując, że nie przyjmują karty referendalnej, ale proszą o kartę wyborczą do Sejmu i Senatu. A zatem odpadają dwa z pięciu warunków, jakie konstytucja stawia przed wyborami, aby uważać je za w pełni demokratyczne. Wobec tego, czy zostaną uznane przez Sąd Najwyższy za w pełni ważne?