Nawet 48,5 procent głosów dla Marine Le Pen: w przeddzień wyborów prezydenckich we Francji sondaże wskazują na bardzo wyrównaną walkę w drugiej turze Emmanuela Macrona o utrzymanie Pałacu Elizejskiego. Jak w ogarniętej brexitowym szaleństwem Wielkiej Brytanii, stawiającej na Donalda Trumpa Ameryce, oddających swój los Viktorowi Orbánowi Węgrach czy w Polsce Jarosława Kaczyńskiego także Francuzi zdają się być coraz bardziej gotowi do porzucenia reguł liberalnej demokracji i flirtu z populizmem.
Bezpośrednim powodem takiego stanu rzeczy jest utrata punktów odniesienia, które przez pokolenia określały francuski styl życia: państwo opiekuńcze, niskie bezrobocie, integracja imigrantów, katolicka spuścizna, gra w lidze największych potęg świata. Pandemia i kryzys energetyczny jeszcze tylko pogłębiają te lęki.
Le Pen umie to wykorzystać. Porzuciła obraz antysemickiego Frontu Narodowego, związanego ze środowiskami hitlerowskich kolaborantów ugrupowania, jakie przejęła od ojca. Wykreśliła też ze swojego programu co drastyczniejsze elementy, np. wyjście ze strefy euro.
Czytaj więcej
„Słowa Mateusza Morawieckiego pod adresem urzędującego prezydenta Francji położą się cieniem na dalszej współpracy, jeśli Emanuel Macron będzie rządził drugą kadencję. Wygrana Marine Le Pen to przede wszystkim jeden wielki znak zapytania, nie wiemy bowiem, jaki jest jej program ani prawdziwe poglądy. Oprócz jednego: Unia Europejska w obecnym kształcie miałaby duże problemy” – mówi Jędrzej Bielecki z działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”.
A jednak jej zwycięstwo byłoby niezwykle niebezpieczne dla Francji, Europy i przez to dla Polski. Oznaczałoby najgłębszy kryzys polityczny V Republiki. Unia przeżyłaby paraliż, o ile w ogóle by przetrwała.