Żeby zostać rozstawionym w barażach i zagrać na swoim boisku należało mecz z Węgrami wygrać lub zremisować. Co się robi w takiej sytuacji? Rzuca się na boisko wszystkie siły. Grzegorz Krychowiak wyeliminował się sam, po kartce z Andorą. Siły Roberta Lewandowskiego i Kamila Glika trener postanowił oszczędzić. Ale okazało się, że Paulo Sousa poszedł dalej, zostawiając na ławce rezerwowych Piotra Zielińskiego, Arkadiusz Milika i Przemysława Frankowskiego.
W rezultacie zobaczyliśmy na boisku drużynę, jakiej nie przestraszyłaby się nawet Termalica Bruk-Bet Nieciecza. A Węgrzy tym bardziej. Oni już nie walczyli o nic, więc ich trener mógł sobie pozwolić na duże zmiany w składzie. To pewnie Polaków jeszcze bardziej upewniło w przekonaniu, że mecz będzie lekki, łatwy i przyjemny.
Czytaj więcej
Polacy przegrali na Stadionie Narodowym z Węgrami 1:2. Znów odrabialiśmy straty, ponownie fatalnie mylili się obrońcy. Nie wiadomo, czy nasz zespół będzie rozstawiony w eliminacjach mundialu.
Do tego doszła prawdopodobnie polska mentalność, nie raz oglądana na boiskach piłkarskich: my już swoje zrobiliśmy, gramy w barażach, nic już nie musimy. I tak grali, że w pierwszej połowie ludzie najpierw ziewali z nudów, a kiedy sędzia gwizdnął na przerwę, 56 tysięcy ludzi też zaczęło gwizdać. Tego na tym stadionie najstarsi ludzie nie pamiętają.
Kiedy już do Paulo Sousy dotarło, że w takim składzie meczu się nie wygra, zaczął przeprowadzać zmiany. Tyle, że było na to za późno. Jedenastu zawodników w białych koszulkach biegało bezładnie, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. O jakiejkolwiek organizacji nie było mowy. Węgrzy już dawno przestali się bać, bo stosunkowo szybko zorientowali się, że nie ma czego i kogo. I to oni w drugiej połowie prezentowali się lepiej. Drugą bramka dla nich obnażyła wszystkie braki polskiej obrony.