W krótkim terminie wiemy mniej więcej, jakiej ścieżki inflacji oczekiwać. W najbliższych miesiącach inflacja nie powinna wzrosnąć powyżej 15–16 proc. Pod koniec roku będzie pewnie niżej. To, co się stanie z początkiem 2023 r., będzie zależało przede wszystkim od decyzji rządu odnośnie do tarczy antyinflacyjnej oraz od decyzji odpowiednich urzędów w sprawie taryf na energię elektryczną, gaz, wodę, odbiór ścieków, wywóz śmieci itp. To przesądzi, czy inflacja osiągnie kolejne rekordy. Ciekawsze jest jednak to, co się stanie w jeszcze dalszej perspektywie. Mam obawy, że podwyższona inflacja i groźba nakręcania się oczekiwań inflacyjnych zostanie z nami na lata. Nie powinniśmy dać się uśpić spadkowi inflacji z 15 proc. poniżej 10 proc. To ciągle będzie groźny tygrys, który nie został na dobre zamknięty w klatce. Może będzie chwilowo mniej agresywny, ale wciąż będzie na wolności i będzie miał ostre zęby i pazury.
Czy to oznacza, że RPP nie powinna mieć dylematu, czy walczyć z inflacją, czy zapobiegać spowolnieniu? Stopy procentowe trzeba nadal podnosić?
Gdyby patrzeć podręcznikowo, to wydaje się, że RPP powinna nadal podnosić stopy. Ale ważny jest kontekst globalny. Europejski Bank Centralny dopiero co zdobył się na podwyżkę głównej stopy procentowej do zera przy inflacji powyżej 8 proc. W USA też stopy są poniżej inflacji i nie zanosi się na to, żeby wkrótce się do niej zbliżyły. Krótko mówiąc, na całym świecie realne stopy procentowe są bardzo niskie, często nie wyższe niż w momencie, gdy cykl podwyżek stóp się zaczynał. Tymczasem prawdą jest, że duża część sił inflacyjnych ma globalny charakter. Wpływ decyzji RPP na te siły nie będzie przemożny, a jednocześnie podwyżki stóp procentowych mogą podciąć skrzydła naszej gospodarce. Wybór jest więc trudny. Gdyby się okazało, że EBC nie zatrzyma podwyżek stóp w okolicy 1 proc., jak się teraz oczekuje, a Fed w okolicy 3,5 proc., tylko będą musiały iść dalej, to wtedy naturalnie także w Polsce stopy procentowe będą musiały być jeszcze podnoszone.
Wspomniane badania NBP wśród firmy pokazują, że popyt na pracowników ciągle rośnie, choć wolniej. Utrzymuje się też presja na wzrost płac. Cokolwiek by się działo, stopa bezrobocia w Polsce pozostanie niska?
Na tę chwilę widać bardzo dużą nierównowagę na rynku pracy. Wymowne było to, że po tym, jak do Polski ruszyła fala uchodźców, wzrosła liczba ofert pracy. Uczciwy pracownik, któremu chce się pracować, a jeszcze nie ma zatrudnienia, jest jak Yeti. Jeśli firmy obawiają się, że nie da się go znaleźć, to nie ogłaszają wakatów. Dopiero gdy pojawia się nadwyżka wolnych rąk do pracy, ofert pracy przybywa. Pytanie o to, jak duży jest ten potencjał, pozostaje otwarte. Demografia jest jednak nieubłagana. Jeśli na rynek pracy wchodzi mniej ludzi, niż odchodzi na emeryturę, to oznacza, że nawet jeśli zapotrzebowanie na pracę będzie malało o ponad 1 proc. rocznie, to i tak bezrobocie nie wzrośnie. Dodatkowo sytuacja demograficzna, ale też zmieniający się charakter pracy sprawiają, że pracodawcy bardziej cenią pracowników, ich kwalifikacje i doświadczenie. To powoduje, że niechętnie zwalniają pracowników, nawet gdy pogarszają się ich perspektywy. Na razie nie spodziewałbym się więc wystrzału bezrobocia, moim zdaniem ono będzie poniżej 6 proc. Dopiero gdyby spowolnienie było długotrwałe, sytuacja może się zmienić.
Kamil Sobolewski
Od lutego br. jest głównym ekonomistą Pracodawców RP. Wcześniej przez wiele lat związany był z branżą inwestycyjną. Zarządzał funduszami inwestycyjnymi m.in. w Skarbiec TFI i Nationale Nederlanden. Pracował też w sektorze bankowym.