Takim warunkiem koniecznym byłoby zapewnienie szybkiego tempa rozwoju w granicach 4–5 proc. rocznie w Polsce (przy założeniu, że w tym czasie rozwinięte kraje UE będą rozwijać się wolniej).
– Pierwsza połowa nadchodzącej dekady wydaje się temu sprzyjać. Taki wzrost uda się wygenerować z wykorzystaniem środków krajowych i funduszy UE, a nie będą jeszcze odczuwalne tak mocno negatywne skutki procesów demograficznych – uważa Bujak. Druga część dekady może być trudniejsza, zaczniemy mocniej odczuwać skutki starzenia się społeczeństwa i na rynku pracy, i w zakresie obciążenia finansów publicznych. – Ale przy odpowiednich działaniach podtrzymujących efektywność inwestycji publicznych i tworzących odpowiednie środowisko dla inwestycji prywatnych możliwe jest utrzymanie tempa wzrostu PKB powyżej 4 proc. – ocenia ekonomista PKO BP.
Pobudzenie inwestycji to zresztą kolejny cel zapisany w umowie partnerstwa: 25 proc. stopy inwestycji wobec PKB w 2030 r. wobec 18,5 proc. w 2019 r. W tym przypadku luka do nadrobienia nie wydaje się tak duża, ale warto pamiętać, że rząd PiS już raz postawił sobie taki cel (25 proc.) w strategii na rzecz odpowiedzialnego rozwoju.
Etatyzm przeszkadza?
– I nie udało się go osiągnąć mimo sprzyjającej koniunktury – zauważa Sławomir Dudek, główny ekonomista Pracodawców RP. – Problemem okazują się inwestycje prywatne, a tu nie ma wyraźnej tendencji wzrostowej, bo nie brakuje klimatu inwestycyjnego. Zamiast tego ze strony rządu mamy dążenie do etatyzacji gospodarki, do zwiększania kontroli i regulowania procesów gospodarczych, rosnące obciążenia przedsiębiorstw i oczywiście problemy z praworządnością. To zniechęca firmy do inwestycji na większą skalę – wyjaśnia Dudek. Jego zdaniem problematyczna zaczyna być także efektywność alokacji środków przez system finansowy i bankowy, gdzie także rośnie udział państwa.
– Gdyby udało się w tak szybkim tempie nadrobić lukę do UE, byłoby fantastycznie – komentuje Sonia Buchholtz, główna ekonomistka Konfederacji Lewiatan. – Ale musimy sobie zdawać sprawę, że do 95 proc. średniej unijnej jest nam bardzo daleko, a proste rezerwy wzrostu, tzw. nisko wiszące owoce, zostały już zerwane. By przeskoczyć też barierę, musielibyśmy w pewnym sensie wymyślić sobie naszą gospodarkę na nowo – zaznacza ekonomistka. Jej zdaniem oznaczałoby to konieczności fundamentalnej zmiany, znalezienia nowych przewag konkurencyjnych i wykorzystania potencjału choćby zielonej czy cyfrowej rewolucji.
Sceptyczny jest też Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego. – By w ciągu dekady doskoczyć do 95 proc. średniej unijnej, musielibyśmy gonić UE przeciętnie po 2 pkt proc. rocznie. Takie tempo konwergencji udało się nam osiągnąć tylko w pierwszych latach członkostwa, potem spadło do ok. 1 pkt proc. Wówczas pomógł nam pozytywny szok dla gospodarki, jakim była integracja. Dziś też potrzebowalibyśmy szoku ekonomicznego czy technologicznego, który przestawiłby naszą gospodarkę na wyższe tory – zaznacza Benecki. Jego zdaniem na razie jednak trudno znaleźć symptomy takich pozytywnych zjawisk.