Kiedy George Clooney w 2019 roku zaczynał ekranizować powieść Lily Brooks-Dalton „Dzień dobry, północy" to jego film wydawał się dystopijnym obrazem science-fiction. Krzykiem w obronie niszczonej Ziemi - bezlitośnie i bezmyślnie zatruwanego środowiska naturalnego. Dziś, w dobie pandemii, nabiera on nowych znaczeń.
— Zaczynając w Netfliksie rozmowy, powiedziałem: „To jest trochę medytacji, trochę scen akcji, ale też refleksja nad tym, że jeśli przez najbliższych 30 lat będziemy żyli wśród nienawiści, jaką budują autorytarni przywódcy nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale też w wielu innych krajach świata, to skutki mogą być niewyobrażalne. Zniszczymy wszystko — przyznaje Clooney. — Ale już siadając w czasie pandemii do montażu zrozumiałem, że katastroficzny temat zamienił się w naszą rzeczywistość. Bo w „Niebie o północy" chciałem też opowiedzieć o izolacji, niemożności komunikowania się, o tęsknocie za dotykiem, za poczuciem bliskości. Wreszcie o poczuciu straty. Dziś rozmawiamy na zoomach, nie możemy spotkać się w Święta, nie pozwalamy dzieciom chodzić do szkoły i nagle nasza opowieść stała się bardzo współczesna.
Niewiele do stracenia?
Jest więc rok 2049. Ziemia została zdewastowana po straszliwej katastrofie. Zamieniła się w miejsce, w którym ginie życie, gdzie nie daje się już oddychać zatrutym powietrzem. Ostatnie niedobitki wsiadają do pojazdów, które mają ich przetransportować na inną, bardziej przyjazną planetę. W stacji na Arktyce zostaje tylko jeden starzec. Śmiertelnie chory człowiek na umierającej Ziemi. Profesor Augustine Lighthouse, który kiedyś, jako młody naukowiec, badał kosmos. Teraz chce uratować załogę statku, który dwa lata wcześniej wyleciał na misję i właśnie wraca do domu. Jego pięcioosobowa załoga nie wie, że na Ziemi czeka ich śmierć. Więc Augustine czeka na moment, gdy będzie już można nawiązać z nimi kontakt i przekazać informację, by zawrócili na zieloną planetę. Jednak po powrocie do bazy odkrywa, że nie został na Ziemi sam. W jego pracowni schowała się mała Iris.
„Niebo o północy" to siódmy film, który George Clooney sam wyreżyserował. Gra w nim również główną rolę. Jego Augustine ma twarz pełną zmarszczek, stare, zmęczone oczy, ciężki krok. I świadomość, że kiedyś, w młodości, podjął decyzje, które uczyniły go samotnym. A do tego jest chory. Co jakiś czas podłącza się do aparatury dializacyjnej, która oczyszcza jego krew. Już niewiele ma do stracenia. Nagłe pojawienie się dziecka w jego życiu zmienia wszystko. Tylko co może dla Iris zrobić?
Clooney pięknie prowadzi tę relację. Pada tu niewiele słów, bo dziewczynka jest niema. Jednak oboje mają w sobie taką samą, instynktowną potrzebę bliskości.