Trwa festiwal Jerzego Lewczyńskiego. Do niedawna znany jedynie specjalistom w dziedzinie XX-wiecznej fotografii, w zeszłym roku doczekał się szeroko komentowanej retrospektywy w Gliwicach i Krakowie. Ukazują się opasłe albumy („Pamięć obrazu"), kuratorskie wybory z olbrzymiego archiwum („Informent" czy „Fotografie pisane"), nawet popularne wspomnienia („Jerzozwierz" Olgi Ptak). Właśnie została otwarta wystawa w warszawskiej Galerii Asymetria „BHP, historia pewnej wyobraźni".
Liczy się archiwum
Przez dziesięciolecia był dla świata sztuki kłopotem. Wymyka się klasyfikacjom i stylom. Fotograf, dla którego najważniejsze nie jest fotografowanie, ale kolekcjonowanie: zdjęć, historii, archiwów. Spadkobierca przedwojennej awangardy, który zapowiedział najnowsze kierunki II połowy XX wieku, z konceptualizmem włącznie.
Miał wrażliwość, która zupełnie nie pasowała do nastrojów epoki. Gdy w Polsce lat 60. i 70. królował reportaż, on jako inżynier w delegacji beznamiętnie dokumentował polską prowincję, z chłodną ironią obserwował, jak oficjalna propaganda zderza się z rzeczywistością. Kiedy w świecie sztuki trwa nieustanny pościg za nowością, on formułuje projekt „archeologii fotografii". Osiągnął kilka spektakularnych sukcesów jako historyk. Odkrył i opisał twórczość wybitnego, lecz zapomnianego XIX-wiecznego fotografa Wilhelma von Blandowskiego, uratował przed zniszczeniem archiwum Feliksa Łukowskiego spod Zamościa, który dokumentował życie tamtejszych wsi w latach 40. XX wieku.
Rejestrował rzeczy uważane do tej pory za skrajnie niefotograficzne: numerki z szatni, zdarte murale, kalkę maszynową już tak zużytą, że nie można rozpoznać ani jednego słowa. Poeta zwyczajności.